Całkiem niedawno miałem przyjemność recenzowania tegorocznego wydawnictwa tandemu Jorn Lande – Russell Allen zatytułowanego „The Revenge”. Dlaczego o tym wspominam przy okazji tej recenzji? Odpowiedź jest prosta. Obie pozycje wiele ze sobą łączy, a fakt występowania owych spójności przyczynił się do mojego zatrzymania nad tą płytką i poświęcenia jej nieco uwagi.
Najważniejszym łącznikiem jest osoba odpowiedzialna za wspomniane krążki. Bo choć całą medialną śmietankę wokół płyty „The Revenge” spijali wymienieni na okładce frontmani, to tak naprawdę mózgiem wszystkiego był nie kto inny jak Magnus Karlsson – gitarzysta, basista, klawiszowiec, kompozytor i producent muzyczny w jednym. I to on także jest najważniejszą postacią The Codex.
The Codex jest zupełnie nowym tworem na rockowej scenie. Prezentowany tu album to debiut formacji, którą spokojnie można nazwać… supergrupą. O Magnusie Karlssonie już było ale warto jeszcze wspomnieć o znakomitym wokaliście Marku Boalsie znanym choćby ze śpiewania dla Yngwie Malmsteena aż na pięciu krążkach, współpracy z Laną Lane, Ring Of Fire oraz z kilku płyt solowych czy Danielu Floresie – perkusiście grupy Mind’s Eye. Kapelkę pod swoje skrzydła wzięła włoska wytwórnia Frontiers Records (i to jest drugi łącznik ze wspomnianą we wstępie płytą) specjalizująca się między innymi w wydawaniu „muzyki dla dorosłego odbiorcy” zwanej krótko AOR. I właśnie owa stylistyka muzyczna zbliża jeszcze te dwa albumy.
Czyli co? Wszystko jasne? Nie da się ukryć, że tak. The Codex oferuje melodyjny metal na najwyższym poziomie, po który sięgnąć mogą miłośnicy heavy metalu, hard rocka czy metalu progresywnego. Już otwierające całość dwie pierwsze kompozycje dokładnie definiują zawartość krążka. „Beyond The Dark” i „Raise Your Hands” przynoszą dawkę mocnej, rytmicznie sunącej muzyki, przy której możemy przytupać nóżką siedząc w domowym fotelu lub mocniej przycisnąc gaz jadąc samochodem. Nie może oczywiście zabraknąć nośnych i prostych do zaśpiewania refrenów. Te z dwóch pierwszych utworów możemy nucić już po… drugich zwrotkach. Najdoskonalszy jednak w tym względzie jest szósty na krążku „Dream Makers” zaczynający się lekko filmowym intro a potem wspaniale rozwijający się wzniosłym refrenem zawierającym tytuł kawałka. To mój absolutny numer jeden „The Codex”. Ale nie tylko cukierkowatymi refrenami żyje ten album. Wszędobylskie klawisze bez dwóch zdań zmiękczają brzmienie lecz i tak na pierwszy plan wychodzi ciężko tnąca kolejne riffy gitara. W kilku numerach mamy do czynienia z iście wirtuozerskimi i karkołomnymi solówkami („Ring Down The Moon”, „Running Out Of Hate”, „Prisoner”). Chwilami panowie starają się odejść od pewnej sztampy, to rozpoczynając i kończąc utwór dźwiękami przypominającymi skrzypce („Whole Again”), to wprowadzając kościelne dzwony i organy („Mistress Of Death”). Gdy muzycy trochę pokombinują z rytmem i dołożą brudniejszy riff mamy do czynienia z czystym progmetalem. Druga część albumu wydaje się mieć właśnie taki charakter, a za najlepszy tego przykład może służyć mocno „zagęszczony” „Prisoner”.
Mimo tych różnorodności muzycy zawsze, z uporem maniaka, wracają do obowiązkowego refrenowego miodu. I to jest najsłabszy element tej płyty. Gdy już nieco porozkoszujemy się jakąś odmiennością, za chwilę uderza w nas kolejny refren (wiecie jak wyglądają takie refreny podczas koncertów? Kto ma (mikrofon!) i kto może… przysuwa się do statywu i wtóruje wokaliście z obowiązkowym uśmiechem!)
Do wykonawstwa i produkcji nie ma się co przyczepiać. Zarówno muzycy jak i producent z niejednego pieca chleb jedli i wiedzą jak zrealizować dobry rockowy produkt. No właśnie… produkt! Czy aby nie jest to kolejny, bliźniaczo podobny do innych, towar na półkę z muzyką hard & heavy?