Od zawsze imponował mi nu metal grupy Korn – brudny i potężny, nisko strojony, rozgniewany, pełen wspaniałych melodii, z niesamowitą sekcją rytmiczną. Jednak ostatnio panowie z tej grupy mają wyraźnie pod górkę. Choroba wokalisty, odejście wioślarza, przerwa perkusisty, kradzieże płyt przed premierą, ale nie wolno się poddawać! Białej flagi nie wywiesili, a koncert akustyczny mógł być znakomitym powrotem na piedestał. Mógł pokazać, że panowie nie tylko hałasem (wyśmienitym) zarabiają na chleb. Mógł to być znakomity album! Lecz już za późno, stało się…
Do historii przeszły znakomite sety akustyczne Nirvany, Pearl Jam i Alice In Chains. Kornowi się nie udało. Jego granie, to ciężkie, bujające i zadziorne naparzanie. Tutaj metalowego “balastu” brakuje, bo przecież prądu nie ma. Spróbowali brak elektrycznego ognia zastąpić plemiennymi rytmami i orientalizmami, co czasem wypada bardzo ciekawie(“Got The Life”, “Hollow Life”, “Twisted Transistror”). Spodobać się też może subtelny początek do “Falling Away”. Zastępczy perkusista nieźle się na naprodukował, pochwała mu się należy. Bura należy się basiście, którego charakterystycznej gry prawie wcale nie słychać. Lecz, ogólnie rzecz biorąc, warstwa instrumentalna jest na wysokim poziomie, intryguje i zaciekawia. Tworzy się smutna, transowa, niemal mistyczna, atmosfera. Ach, gdyby to był krążek instrumentalny…
Davis jest stworzony do zdzierania gardła. Przy akustycznym akompaniamencie, wypada jak Pigmej na Antarktydzie. W “Blind” jego wokal brzmi jak beczenie kozy z zaparciem. Czasem próbuje też zaśpiewać agresywnie, co w połączeniu z delikatnym tłem, pasuje jak łysy do grzebienia. Amy Lee (Evanescence) uratowała “Freak On a Leash”. Niestety, “Make Me Bad” nie pomogła nawet reanimacja The Cure. Natomiast wykonanie utworu “Creep” Radiohead to już brutalny gwałt na dobrej muzyce.
Muzycy sesyjni ratują krążek. Bębny taiko, szklana harmonijka, smyki i pianino są ciekawą ozdobą nowych aranżacji ( brawa za wyobraźnię i odwagę) Korna. Gdyby wytężyć ucho, można dosłuchać się namiastek jazzu. Jednak to za mało, by ta akustyczna sesja mogła być warta grzechu. Fanatyczni wielbiciele grupy i tak okrzykną ten krążek arcydziełem, więc im nawet nie próbuję “MTV Unplugged: Korn” z głów wybijać. Współczuję tylko złodziejom, którzy ukradli ten krążek przed premierą. Spróbujcie ukraść z kurnika kurze łajno, zamiast dorodnej nioski, a efekt będzie podobny. No i największy plus tej płyty: nie zmarnowali prądu, więc rachunek będzie niski.