Mówi się, ze dobra muzyka broni się sama. Ja mogę powiedzieć, że dobra muzyka czeka cierpliwie, aby w końcu dopaść i wcisnąć się pod czaszkę na stałe. Zarówno Muzykom, Wytwórni jak i Redaktorowi Naczelnemu winien jestem przeprosiny, że dopuściłem do siebie to wydawnictwo dopiero dwa lata po premierze. Niech słowami przeprosin będzie wyznanie: „Dwa lata opóźnienia, dwa lata stracone”.
Pochodzący z serca regionu Penedès, zrodzony w 1995 roku gdzieś między uprawianymi winnicami GURTH wydał oszałamiająca i doskonałą płytę. Sami muzycy określają styl swojej twórczosci jako „Psicofusion”, co jest wynikiem połączenia rocka progresywnego, hard rocka, jazzu, fusion, psychodelli, najlepszych fragmentów z lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia i kontrolowanego chaosu.
Brzmiący jak intro Somnis Lliures rozpoczyna album świetną jazzująca gitarą, niespokojną perkusją oraz echami starego Santany (np Live at the 1988 Montreaux Jazz Festival). To niby tylko trzy minuty, ale dzieje się w nich więcej niż na niektórych dziesięciokrotnie dłuższych produkcjach. Wokalista śpiewa w zasadzie tylko tytuł, powtarzając go na różne ciekawe sposoby, ale nie nudzi nas to ani na moment. Cami Sonor to szarpana gitara, świetna funkowa linia basu i instrumenty dęte (tutaj przypomniał mi się występ Loud Jazz Band na 44 Jazz nad Odrą). Jeszcze przed drugą minutą muzycy się rozkręcają i idą na całego. Bardzo żywa sekcja i długaśny świetnie skomponowany dialog między gitarą, klawiszami i saksofonem. Dialog? Nie, w zasadzie kłótnia. Mnóstwo tu bowiem hałasu i mam wrażenie, że nawet cztery kanały by nie wystarczyły by dobrze rozłożyć to obcążenie, jakie spada nam na uszy. Co jakiś czas powraca główny temat, utwór chwilami przygasa, aby po chwilowym uśpieniu uderzyć w nas ze zdwojoną mocą. Doskonałość. Coese Que Passen to kontynuacja stylu jaki przed chwilą muzycy nam pokazali, ale trochę spokojniej przedstawiona, bliska takim artystom jak Mahavishnu Orchestra, John McLaughlin, Jeff Beck. Motyw, który pojawia się na początku ciągle się rozrasta, rozbudowuje i otacza nas coraz bardziej, tylko po to by ciekawie zakończyć się ... deszczem. Pierwsze poważniejsze śpiewanie pojawia się dopiero w La Corrupcio De L'enyor. Na początku mocne wejście bębnów, a potem już tylko hiszpańska opowieść. Muszę przyznać, że od jakiegoś czasu język ten jest mi coraz bliższy, tym więc ciekawsza jest dla mnie ta płyta. Na razie jest treściwie, rytmicznie i interesująco. Les Caldered D'en Pere Botero jest zupełnie innym utworem. Mocne, przesterowane gitary, ciężka perkusja kierują nas na mocny, może nawet za mocny rock. Ale za chwilę przewrotnie lekka, śmiejąca się gitara i zupełnie lekki wokal śpiewający zwrotki od niechcenia. Ale refren zmienia utwór diametralnie, znowu wracając do ciężkiego grania. Ale... ale... ale... tutaj wciąż dzieje się coś nowego. Przedziwna mieszanka, dwóch jakby zupełnie odrębnych stylów muzycznych. Zaś ostatnie dwie minuty przynoszą kolejną zmianę, gitara jakby wzięta z Johna Scofielda, zaś wokal... na tyle niezrozumiały, że gdyby to nie był hiszpański powiedziałbym: Acid Mother Temple i przyjaciele.
Les Oliveres D'en Joan to znów utwór instrumentalny z pogmatwaną linia basu, ciekawą gitarą oscylująca to w okolicach Birds of Fire (Mahavishnu) to Acapulco Sunrise (Santana). Możemy się też wsłuchać w trudny, ale za to o pięknym brzmieniu instrument jakim jest wibrafon. Mam wrażenie, że to on wlaśnie (poza gitarą oczywiście) prowadzi w tym utworze. Można by oczekiwać, że El Patufet Va Amb Vespa będzie czymś specjalnym dla mnie (bo przecież jest najdłuższy). Ale w tym wypadku nie ma to znaczenia. Bowiem cała płyta jest mocno nierozłączna. Niemniej jednak muszę przyznać, że jest w nim coś magicznego; z jednej strony blues, z drugiej odległe echa muzyki klasycznej, z trzeciej stonowany jazz-rock. Świetnie pracująca stopa i towarzysząca jej gitara akustyczna, brzmiąca bardziej jak elektroniczny sitar z dorobku Lindsaya Bucklanda. Tormentes De Diners Amb Fang rozpoczyna się dość karmazynowo. Potem pojawiają się śpiew oraz dodatkowe chórki. Śpiew przypomina mi podejście stosowane przez Franka Zappę czy Demetrio Stratosa. Zwłaszcza w momentach bardzo szybkiej deklamacji w przerwach między muzyką – jakby wokalista zdecydował się czytać między wersami muzyki. To chyba też pierwsze miejsce, gdzie bardzo wyraźnie słyszymy klawisze, mają tu całkiem rześką solówkę. Truita De Tortuga to z kolei pierwszy czysty, klasyczny progrockowy początek. Pasaże i przestrzenie serwowane przez instrumenty klawiszowe, delikatne instrumenty perkusyjne i popiero po jakimś czasie wejście gitary. Brzmieniowo zbliżone do nowszych wariacji King Crimson, cudobnie podobne do Frippertronic. Juga'mi brzmi lekko, melodyjnie i rytmicznie. Poza sekcją odrobinę w stylu starszego BeeGees to ostatni utwór gdzie pojawia się śpiew. I tutaj ma on ciekawe, nietypowe nie tylko brzmienie ale i sama kompozycję. Podobnie jak w pierwszym utworze motywem przewodnim jest jedna freza śpiewana na kilka różnych sposobów i w różnych miejscach. Spokojny, relaksujacy, jakby tuż przed snem. Zamykający płytę Sssssxxxhhhh!!, A Dormir jest właśnie takim snem. Sen, andaluzyjski spokój i ciepła, przyjacielska hiszpańska gitarra. Nagle pojawia nam się klarnet, tworzący niesamowicie magiczny nastrój. Długa i rozbudowana jest ta kołysanka. Ale zdecydowanie warto po nią sięgnąć. Nie raz i nie dwa.
PS.: oczywiście jeden zasadniczy błąd przy całej ocenie - nie hiszpański, a kataloński, co odrobinę gmatwa sprawę...