Wielokrotnie w moich recenzjach wychwalałam Raya Wilsona. Za wszystko: znakomity wokal, umiejętność pisania świetnych utworów, posiadaną charyzmę. Wydana w ubiegłym roku pod szyldem Stiltskin płyta She, stała się (przynajmniej dla mnie) jednym z najlepszych albumów 2006 roku. Jak wszyscy wiemy, po wydaniu She odrodzone Stiltskin ruszyło w europejską trasę koncertową (zespół wystąpił m.in. Polsce). Zapisem trasy jest wydany kilka tygodni temu album Live.
Ray Wilson to sceniczne zwierzę. Obdarzony niesamowitym głosem, tę niedostępną wielu muzyczną wrażliwością jest ewidentnym przykładem przewrotności losu. Jego albumy trafiają do niewielkiej grupy fanów, artysta nie zawojował list przebojów i działa gdzieś na uboczu głównego nurtu. A przecież jego piosenki mają niesamowity potencjał komercyjny, biją na głowę muzyczne koszmarki autorstwa takiego chociażby Nickelback. Cóż, los zakpił z Raya. Wokalista jednak nie daje się przeciwieństwom losu i WALCZY o swój muzyczny byt.