Nie spodziewałem się, że w kupie dość przewidywalnych prog-metalowych produkcji rodem z Lion Music, natknę się na coś takiego. A czaiło się to wśród innych płyt, jak żmija w trawie, jak gwóźdź w bucie, albo coś innego w czymś innym. Płytę odpaliłem, jak tylko autobus ruszył na przystanku Lesko Osiedle, a już na wysokości mostu w Postołowiu wiedziałem, że nie będę się musiał przebijać przez oklepane prog-metalurgiczne schematy . Zdarzają się bystre zespoły, którym ciasno w zbyt dopasowanych schematach gatunkowych. Wydaje się, że sam rock, prog-rock, czy prog-metal, to dla niektórych muzyków trochę za mało i chcieli pokombinować nieco, na przykład z jazzem. Muzykę , która z tego wychodzi dosyć trudno zaszufladkować, szczególnie ze względu na różny stopień nasycenia elementami jazzu. Na swój recenzencki użytek nazwałem to (jakiś tydzień temu) heavy-fusion. Wiem, że to raczej bez sensu, ale przynajmniej próbuję przybliżyć osobom niezbyt zorientowanym w temacie, chociaż trochę czym to się je. A pewnie i tak ktoś to wcześniej wymyślił i dokonałem nieświadomego plagiatu. Z resztą – walić to.
Teraz powinienem napisać, że zawsze lubiłem taką muzykę. Guzik prawda. Nigdy nie lubiłem . Tylko, że kilka lat temu, ktoś podstępnie podłożył mi drugą płytę Liquid Tension Experiment. Łyknąłem bez popitki. Od tego czasu z dużą sympatią patrzę na poczynania Łysego w tych rejonach – LTE, Bozzio Levin Stevens. Bracia Kopecky też działają czasami na tych obszarach i też ich za to lubię (najnowsza „Blood” podoba mi się znacznie mniej...). Za BLUE (Brufford Levin Upper Extremities z Chrisem Bottim na trąbce) również się zabrałem, ale to nie mój teren łowiecki i odstąpiłem. Teraz trafiłem na Electric Outlet. Zaskoczeniem było dla mnie, że to niemiecka kapela. Niemcy grają z takim feelingiem? No nieźle. Utwór po utworze przejeżdżały mi po uszach , funkująca sekcja rytmiczna darła do przodu jak, PiS do władzy. Ale to tylko przez dwa pierwsze utwory, kolejny „Odd Garage” jest dużo spokojniejszy - na bazie prościutkiego tematu muzycy urządzają sobie popisówki, jak to oni ładnie grać potrafią. I mimo, że utwór trwa prawie dziesięć minut, nie uświadczy tam żadnej zbędnej nuty. Szczególny przykład idealnego wyważenia formy i treści. Szacunek, bo nie każdy tak potrafi. Płyta jest nagrana i wyprodukowana stosunkowo nowocześnie, bez epatowania studyjnymi bajerami, muzycznie za to jest jednak dosyć tradycyjnie. Chyba najbardziej o to dba klawiszowiec – głównie organy, elektryczne pianino, czasami trochę syntezatorów, ale pewnie z tych bardziej wiekowych. Perkusista gra rockowo, mocno, oszczędnie i precyzyjnie. Może niezbyt typowo dla takiej muzyki, ale basista lubi aktywną grę w środku pola i potrzeba kogoś, kto dla kontrastu będzie grał w sposób bardziej poukładany. Bassman to typowy rozgrywający, klasyczna „dziesiątka”. Klawiszowiec czy gitarzysta mogą sobie brylować, jednak bas zawsze jest dobrze obecny. Gitarzysta jest raczej rockowego chowu, z metalowymi skłonnościami, ale jak reszta muzyków umiejętności prezentuje wyborne. Jaka dokładniej ta muzyka jest? Dwa ostatnie utwory zatytułowane są „Miles Away” i „Miles Ahaed”. Już to wiele wyjaśnia. Nie jest to bezpośrednie odniesienie do twórczości Davisa. Wiadomo jednak o co chodzi i przed kim chcą uchylić kapelusza. O sesje do płyt „In A Silent Way” i „Bitches Brew”, z których wypączkowało kilka wielkich składów – Mahavishnu Orchestra , Return to Forever, Weather Report. Ponieważ mniej więcej w tym samym czasie co „On!” przerobiłem kombajn Weather Report „Forecast Tomorrow”, to mi właśnie grupa Zawinula najbardziej przychodzi na myśl. Ktoś inny znajdzie pewnie coś innego. Nie wiem, jak do tej płyty podejdą słuchacze bardziej ukierunkowani na jazz . Może wyda im się to zbyt banalne i hałaśliwe. Ja jestem jednak prostym rockmanem, który tylko przez jakieś niedopatrzenie nie ma napisu „rock’n’roll” wytatuowanego na plecach, a fusion słucham stosunkowo niedługo i dla mnie takie połączenie rockowe energii i jazzowego (powiedzmy) wyrafinowania, jest to jednak coś.