Ocena:
8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
10.05.2006
(Recenzent)
Polyphonic Spree, The — Together We`re Heavy
Marilyn Manson nie cierpi ich za chorobliwy optymizm i radość życia, moja dziewczyna też ich nie cierpi – za co? Za niski, jej zdaniem, poziom artystyczny. Dlatego nie mogę tego słuchać tak często, jakbym chciał. The Polyphonic Spree, obok Jaga Jazzist i Divine Comedy, było jednym z moich trzech najprzyjemniejszych odkryć muzycznych ubiegłego roku. Jak rzadko kiedy nazwa pasuje do twórczości – można to przetłumaczyć jako polifoniczna radocha. Na pewno radocha, bo kiedy tylko ich słucham, to micha mi się cieszy okrutnie.
No i co z tego, że pop? Daj dobry Boże takiego popu więcej, to radia da się słuchać. Ale to nie jest zwykły pop. The Polyphonic Spree to formacja nieco odleciana i funkcjonująca na lekko wariackich papierach – bo proszę sobie wyobrazić na scenie kilkanaście osób ubranych w kolorowe habity – duży tłok, żeby nie powiedzieć chaos i zamieszanie. Nie, nie powiedzieć. Mam ich bootleg z koncertu ze stycznia ubiegłego roku (nota bene klub nazywał się Warszawa) i wszystko jest ładnie uporządkowane i zagrane. Co może być pewna niespodzianką, bo ta muzyka wcale nie jest łatwa do zagrania na żywo, choćby aranżacje. – sekcja dęta, smyczki, flety, harfa, spore chórki – no jest tego trochę. Dlatego ten tłum na scenie nie jest ekstrawagancją, tylko zwykłą koniecznością.
Jest to druga płyta zespołu . Poprzednia „The Beginning Stage of...” była bardziej piosenkowa, ale na sam koniec znalazł się utwór „A Long Day” jakby żywcem wyjęty z jakiejś wspólnego dzieła Frippa z Eno – minimalizm muzyczny, kilka elektronicznych dźwięków i trwało to ponad 30 minut.
Kolorowe habity, pogoda ducha i optymizm, oraz unoszący się duch flower-power. Muzyka również nawiązuje do tych czasów – Mamas And Papas, The Move, późne The Beatles – czyli taki psychodelizujący pop, charakterystyczny dla tamtego okresu. Wyróżnia ta muzyka niesamowitą wręcz melodyjnością, a za tym idą doskonałe orkiestrowe aranżacje, ewidentnie wzorowane na beatlesowskich z np. „All You Need Is Love”, „Hello, Goodbye”, tylko, ze zastosowane szerzej i z większym rozmachem, tak jakby Bitle nagrali całą płytę z utworami w rodzaju „Hey Jude” albo właśnie „All You Need Is Love”. Nie jest to jednak proste (?) klecenie melodii i doczepianie do nich orkiestry. Melodii tu bardzo dużo, ale żeby tak coś na singla wybrać, to już trochę gorzej. Tim DeLaughter i jego współpracownicy nie ograniczają się do tworzenia trzyminutowych kawałków – Suitcase Calling” ma ponad siedem minut, a „When The Fool Becames A King” to już regularna minisuita trwająca ponad 10 minut – taka jak powinien taki utwór być – wielowątkowa, rozbudowana z kilkoma kulminacjami, zaaranżowana z symfonicznym rozmachem (no ale to można powiedzieć o każdym utworze z tej płyty).
A tytułowym utworem , który kończy płytę poszczułem Agnieszkę. Nic nie mówiąc , z niewinną minką puściłem go i kazałem zgadywać, co to jest. Nie potrafiła tego zbytnio dopasować, ale spodobało się jej. Zdziwiła się, jak się dowiedziała co to jest. Za to jawna prowokację „odwdzięczyła” mi się w ten sam sposób parę dni później Sylvianem.