Po zawieszeniu działalności King Crimson w 2003r. Adrian Belew zajął się dokończeniem powstających partiami utworów solowych. Na przestrzeni roku zostaną wydane trzy trzydziestokilkuminutowe płyty, będące, wg twórcy, odmiennymi zbiorami. "Side One", czyli pierwsza część, promowana jest jako album tria (oprócz Belew grają Les Claypool z Primusa i Danny Carey z Toola), co oznaczałoby zerwanie z koncepcją muzykowania w pojedynkę. Niestety niewiele w tym prawdy. Power Trio, bo tak zostało nazwane, gra tylko w trzech pierwszych utworach i właśnie one są najlepsze. "Ampersand" i "Writing On the Wall" to duża dawka rockowej energii, naznaczona oryginalnymi partiami gitary. Klasyczne rockowe instrumentarium, ilość aranżacyjnych smaczków ograniczona do minimum. Wielka szkoda, że nie powstał cały album brzmiący tak żywo, dynamicznie i świeżo, czemu szczególnie służy głos, w pierwszym utworze nietypowo melancholijny, w drugim zabawnie falsetowy. "Matchless Man" z przetworzonym śpiewem i przede wszystkim basem Claypoola, jest piękny, pozwala trochę odpocząć, ale gdy tylko pojawia się "Madness", entuzjazm nieco przygasa. Prawie siedmiominutowe nagromadzenie piszczących gitar, niezależnie od kiepskiego, elektronicznego brzmienia, jest mało interesujące i trochę wymęczone. W pamięci pozostaje przejście fortepianowe i pstryknięcia, przerywające kilka razy utwór. W "Walk Around This Word" jest już lepiej. Agresywne, gitarowe pajączki, znane z kolorowej trylogii King Crimson, choć mogą irytować wtórnością, okraszone są niezłą piosenką. Tylko żal, że nie grają tu goście. Wejście słabiutkiej, elektronicznej perkusji ujmuje dużo uroku. Pod koniec pojawia się przetworzony głos jak na albumie "Diamond Dogs" Davida Bowie. Tym razem Belew mało subtelnie czerpie od tego artysty. "Beat Box Gitar" ma już całkowicie syntetyczne brzmienie. Intrygujący motyw basu plus kilka pętli perkusyjnych i kilka motywów gitarowych. Trudno tu sobie wyobrazić Claypoola i Careya, dopiero finał utworu jest naprawdę rockowy, i może dlatego nieźle się tego słucha, bo nagrywanie rocka przy pomocy MIDI daje najczęściej marne rezultaty. Zamykające album trzy nieprzeciętne miniaturki nie są już w stanie zmienić mieszanych odczuć względem całości. Pierwsza to wzniosła, delikatnie zaaranżowana, niezwykła piosenka, druga to zapętlony, połamany riff gitary z chorą solówką, przerywaną przemową Iana Wallace'a (przyjaciela Belew, perkusisty King Crimson z okresu "Islands"), trzecia to tajemnicze dźwięki przysłonięte niby-smyczkami, biegającymi po dziwnych skalach. "Side One" trochę zawodzi. Ciekawemu pomysłowi na rockowe trio brakuje rozwinięcia, a reszta płyty nie porywa. Trzem pierwszym fragmentom dorównuje tylko krótkie "Under The Radar". Power Trio powróci jeszcze na "Side Three", ale najlepsze może czekać na części czwartej nagraniami z trwającej właśnie trasy koncertowej, też granej w trojkę. Claypoola i Careya zastąpili nieznani muzycy, ale podobno są równie dobrzy. Tymczasem otrzymaliśmy kolejny dowód na to, że Adrian Belew najlepsze pomysły zachowuje dla King Crimson. Na płytach solowych co najwyżej je testuje.