Jakby nagranie longplaya samo w sobie było zbyt proste, muzycy rozkochali się ostatnio w cyklach płytowych. Od przybytku ponoć głowa nie boli, więc fanom o kolekcjonerskich skłonnościach nie pozostaje nic innego jak powiększać swoje kolekcje, a muzykom nic tylko nagrywać, nagrywać i nagrywać! Side Three miała być zwieńczeniem jednej z takich serii, trylogii solowych wydawnictw Adriana Belew nagranych w latach 2005-2006. Dziś wiadomo, że jest nieco inaczej, bo planowany cykl rozrósł się do tetralogii, zwieńczeniem będzie więc Strona Czwarta, nie Trzecia.
Skoro Side One (przynajmniej w założeniu) miała być rockowa, Side Two elektroniczna, a część ostatnia zapowiadana jest jako album koncertowy, to jaki materiał trafił na Side Three? Odpowiedź nie brzmi zbyt zachęcająco: ten, który nie pasował nigdzie indziej... Czyżby więc „odrzuty” z poprzednich wydawnictw?
Momentami faktycznie można tak pomyśleć, zwłaszcza że część utworów stanowią półtoraminutowe drobiazgi, których istnienie, przyznam szczerze, jest dla mnie cokolwiek niezrozumiałe (mają tendencję do kończenia się w momentach w których mogłyby rozwinąć się w coś ciekawego). Po odjęciu ich - Crunk, Cinemuisic i Truth Is – okaże się że zamiast 12 utworów na płycie znajduje się 9. Niestety, jeśli chodzi o „nowości” to tę liczbę też trzeba pomniejszyć. Rozumiem oczywiście idee postmodernizmu i z wyrozumiałością znoszę kolejne remaki, covery czy sequele, ale moja wyrozumiałość się kończy, gdy o połowie materiału z płyty, która nie jest kompilacją typu „the best of” można powiedzieć: to już było. Na Side Three znajdziemy alternatywne wersje Ampersand i Beat Box Guitar z Side One, Men in Helicopters z Young Lions czy kolaż dźwiękowy wykorzystujący fragmenty Side Two - The Red Bull Rides A Boomerang Across The Blue Constellati. Okaże się więc, że zamiast 12 czy 9, tak naprawdę na płycie znajduje się ledwie 5 nowych, pełnowartościowych kompozycji. 18 minut muzyki. Troszkę mało jak na LP, prawda?
Tyle tylko, że ta piątka jest naprawdę niezła. Otwiera ją nieco blusowy, „bujający” utwór Troubles (wzbogacony o narracje niejakiego Proroka Omegi, który głosił już kazanie w I Am What I Am z płyty Young Lions). W drugiej piosence, Incompetence Indifference,do głosu dochodzi już Belew. I to w trzech przeplatających się wcieleniach: najpierw spokojna recytowana część, później „zwykła” śpiewana i w końcu ciężka i niska a la ProzaKc Bluesz repertuaru King Crimson. Podobnie jak w Troubles to wpadające w ucho i ciekawe granie oparte na elektronice i chwytliwym groovie. Kolejny utwór Water Turns to Wine jest śliczny (czy może raczej - nawiązując do tytułu - „cudowny”?) i w dodatku wzbogacony charakterystyczną „fletową” gitarą Roberta Frippa, który użyczył swojemu koledze z zespołu paru pięknych nut. Równie ładny jest Drive, który mogłoby się znaleźć na ścieżce dźwiękowej do jakiegoś filmu drogi. Odgłosy przejeżdżających samochodów i monotonny rytm wprowadzają słuchacza w klimat podróży między snem a jawą. Whatever, to z kolei energiczne granie w wykonaniu trio: Belew/Claypool/Carey, odsyłające do najciekawszych momentów pierwszej płyty tego cyklu. Ciekawe rytmy, przebojowy riff i masa dźwięków – czyli to czego można się spodziewać po tej trójce, ale w lżejszym wydaniu niż choćby z utworów Ampersand czy Writing On the Wall.
Niestety tutaj wymienianie mocnych stron Side Three się kończy. Reszta może nie jest milczeniem, ale też niczym szczególnie ciekawym. To, jak wspominałem, albo miniatury, albo dania odgrzewane, które prędzej mogłyby się znaleźć na jakiejś płycie z dodatkami i ciekawostkami, a nie zajmować połowę regularnego krążka.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zamiast dotychczasowych trzech nierównych, krótkich i momentami przeciętnych wydawnictw mógł powstać jeden naprawdę świetny album. Niestety, Adrian Belew zdecydował się na coś innego. Może to nie tak źle, w końcu zawsze istnieje możliwość zrobienia składanki z zaproponowanych przez autora piosenek. Wystarczy wybrać tak po 4-5 z każdej płyty i zrobić sobie „Side Zero – The Best Of”...
Do takiego zestawu na pewno warto powracać, ale czy warto też do wszystkich trzech oryginalnych części? Jakoś chyba nie odważyłbym się usiąść wygodnie w fotelu i przesłuchać od pierwszej do ostatniej minuty całego cyklu Stron.