Kanada w natarciu ! Coraz więcej zespołów z ojczyzny Rush atakuje uszy europejskich fanów szeroko rozumianego art-rocka i można się z tego tylko cieszyć. Mieliśmy już do czynienia z Heaven's Cry i ich wizją połączenia progmetalu z progrockiem zaserwowaną na płycie Food For Thought Substitute, mieliśmy metalowo-neoprogowy Silent Exile, mieliśmy zrecenzowany przez Nacza grający progressive-jazzrock Spaced Out, na swoją kolejkę do opisu czeka Hamadryad uważany za cięższy odpowiednik słynnego Yes. Niemniej zanim o arcyciekawym Hamadryad słów kilka o debiucie innych jeszcze chłopaków z Kanady - formacji Dagmahr przedstawiającej płytkę My Magnificient Instability. Album ma już cztery lata, ale naprawdę warto przybliżyć tę muzykę - każdy moment jest dobry.
Panowie w ogólności serwują nawiązujący do wielu uznanych grup progrock doprawiony, malutkimi momentami, akcentami zbliżonymi do progmetalu. Akcenty te są wyczuwalne, niemniej nie mogą one przesłonić i nie przesłaniają wizerunku całości. Pisanie o muzyce tej formacji jest o tyle kłopotliwe dla mnie, iż burzy ona wygodną dystynkcję pomiędzy dwoma wspomnianymi powyżej gatunkami współczesnego progresywnego grania. Zasada: słyszymy metalowy riff to od razu wrzucamy krążek do progmetalowego worka nie sprawdza się tutaj. Pojawiające się w jednym ledwie utworze cięższe zagrywki li tylko urozmaicają lżejszą formułę albumu nie zmieniając w żadnym wypadku jego oblicza - na pewno nie jest to progmetal i dlatego wszystkich znużonych nieco modą, która zdaje się panować na Caladanie (ale która jest jedynie konsekwencją wielkiej ilości ciekawych płytek i doprawdy niewielkiej ilości osób, którym chce się coś napisać) zapraszam do zapoznania się z wydawnictwem My Magnificient Instability, albowiem przed nami ciekawy, rasowy progrock z Bieg.... eee... to znaczy zza Atlantyku.
Na początek rozprawmy się z tymi podobno, progmetalowymi akcentami - to kompozycja Destiny. Na stronie dystrybutora muzyki Dagmahr - www.lasercd.com napotkamy info, iż na płycie słychac nawiązania do Anekdoten. Dodajmy - nie tylko Anekdoten, ale i w ogóle King Crimson. Tyle tylko że Kanadyjczycy ... nie używają w ogóle mellotronu. Zamiast tego chłopcy postanowili doprawić trochę ową czasami przyciężką gitarę Frippa na swój sposób i w efekcie wyszło to co wyszło - obok cięższego podkładu natrafimy też na punktowe uderzenia (tu jednak w wersji ciut złagodzonej) trochę w stylu Magellana z początku Magna Carty (Hour Of Restoration) czy Dream Theater z finałowej, instrumentalnej odsłony Innocence Faded (Awake). Niemniej to tylko radośnie wyłapane przez zakutego progmetalofffca wpływy jego konika - Destiny prezentuje znacznie większe bogactwo muzyczne. Słyszeliście Asgard sprzed zmiany stylu na styku albumów Arkana/Imago Mundi ? Znajdziecie tu podobne wokalno - muzyczne partie jak śmiem sądzić. Lubicie smyki ?
Uch....przy tym zatrzymajmy się dłużej. Smyki ! Panowie z Dagmahr zaprosili do współpracy przy realizacji My Magnificient Instability muzyków obsługujących tak skrzypce, jak altówkę i wiolonczelę - efekt jest po prostu znakomity, o mellotronie można już zapomnieć, nie jest on w tym kontekście do niczego potrzebny. Destiny broni się zwłaszcza poprzez partie smykowe, a zresztą nie tylko on - cały album błyszczy tu jak zarodek złota w dolinie tradycyjnego klawiszowo - gitarowego pogrywania, piękna sprawa. Z drugiej strony Frippowsko - Anekdotenowska gitara też nie próżnuje przewijając się mile przez wspomniany kawałek, a i przecie całokształt albumu. Zaiste niezła, wybuchowa rzekłbym muzyczna mikstura.
Otwierający płytę In Every Failure to piękny fortepianowy początek, po którym natychmiast odzywają się smyki wprowadzające ową niesforną w melodyce karmazynopodobną gitarę. Ten świetny utwór nie sposób opisać opierając się li tylko na wychwyconych zapożyczeniach. Można wskazać jeszcze jakieś tam nawiązania do Marillionu z Fishem, choć głos Lessarda na pewno rybny nie jest, ale na dłuższą metę... po co brnąć w takie podejście ? Lepiej dać się porwać 10 minutom świetnego, eklektycznego, progrockowego grania bez kompromisów i odczucia nudy. Drobiazgowe analizy zwykle zabijają radość z chłonięcia naszej ulubionej, art-rockowej muzyki, tak świeżej na dodatek w różnorodności jak ta. Oprócz brzmień smykowych (to łatwych do zanucenia to frapujących) napotkamy i na ładne partie wysokich klawiszy i na pełną pasji, bardziej neoprogową, a więc mocno melodyjną gitarę. Na dodatek kompozycja prezentuje przemyślaną strukturę formalną z pięknym, delikatnym finałem. Cóż za udany początek ! Tytuł kolejnej odsłony - Paradox #1 For Two Pianos mówi sam za siebie - króciutki, acz bardzo ładny, trochę niespokojny w wyrazie stylizowany fortepianowo kawałek. O Destiny już powiedzieliśmy zatem czas na Just In Words. Z początku samotny wokal, trochę deklamacji i znów słychać ten dawny Asgard - nic nie mogę poradzić, iż tak właśnie to odbieram. Oczywiście to nie koniec inspiracji - powraca ładny neoprog z długą, praktycznie trwającą do końca sekwencją klawiszową - uwielbiam takie przeskakiwania, na dodatek te wszechobecne smyki, ach... A l'aube de pachnie mi niektórymi nagraniami Nymana - wiolonczela tudzież skrzypce tworzące frapującą, wydumaną melodycznie całość - chciałoby się więcej i więcej a tu już czas na finałową dla krążka suitę Leaving For Paris. Spisując dla potrzeb niniejszej recki notatki poświęciłem ostatniemu kawałkowi pół strony zeszytu formatu B5, niemniej wyartykułować pragnę niewiele: bardzo to zmienna, ciekawa muzyka nawiązująca między innymi do genialnych dokonań Yes z lat 70-tych. Oprócz tego słyszymy wciąż nieco King Crimson, Marillion tudzież bardzo dobrego neoprogressive, może czasami wokal nie do końca staje na wysokości zadania, ale nie ma co narzekać - ten kanadyjski undergroundowy progrock broni się jak może, z każdym dźwiękiem coraz lepiej ! Napotkamy nawet na malutki fragmencik lżejszego Payne's Gray, choć to zapewne wina mojego rozmiłowanego przeczulenia na punkcie tej wybitnej niemieckiej (byłej niestety) kapeli łączącej progrock z progmetalem na poziomie nieosiągalnym dla większości konkurencji.
Słuchając Leaving For Paris łapię nagle siebie samego na nieustannym zmienianiu wystukanych słów bo za każdym razem odzywają się echa innych nawiązań - najlepszy to znak by dać sobie spokój z tą sztuką dla sztuki. Od dawna zresztą twierdzę, iż najtrudniej, a przy tym nieco bezcelowo, starać się opisać kilkunastominutowe kawałki - to właśnie tutaj trudność w tańczeniu o architekturze wychodzi jak na dłoni. Można li tylko nieudolnie zarekomendować utwór licząc na upór Czytelnika przebijającego się przez zapyziały, rodzimy rynek. IMHO muzyka Dagmahr dla wszystkich art-rockowców warta jest najwyższych starań. Uwierzcie mi drodzy Czytelnicy bo choćbym na rzęsach stawał nie potrafię uczynić już nic więcej. Kanadyjczycy w natarciu ! Dajcie im szansę zaistnieć w Waszych uszach i sercach.
Podziękowania biegną dla DDarka, który wyrąbał kilofem tę zacną płytkę na jakimś zapomnianym przez Boga i ludzi polarnym biegunie.