1. It Was Supposed to Be So Easy - 3:55/ 2. Could Well Be In - 4:23/ 3. ***Not Addicted*** - 3:40/ 4. Blinded by the Lights - 4:44/ 5. Wouldn't Have It Any Other Way - 4:36/ 6. Get Out of My House - 3:52/ 7. Fit But You Know It - 4:14/ 8. Such a Tw*T - 3:47/ 9. What Is He Thinking? - 4:40/ 10. Dry Your Eyes - 4:31/ 11. Empty Cans - 8:14
Całkowity czas: 50:41
skład:
Mike Skinner - performer, producer;
Additional personnel: Morgan Nicholls - piano, bass instrument; Johnny Jenkins, Leo Ihenacho, C Mone, Teddy Mitchell, Tony Walters, Jacqueline Rawe - background vocals.
Niektórzy przedstawiciele ludzkości obdarzeni zostali pewnym szczególnie cennym darem: miłym dla ucha głosem. Mogliby wziąć się za recytowanie książek kucharskich, a ja i tak siedziałbym bezmyślnie zasłuchany w tembr głosu deklamującego.
Muzycznie lipiec 2004 będzie mi się bezwzględnie kojarzył z The Streets. A raczej z twórczością ukrywającego się pod tym pseudonimem, młodego, utalentowanego brytyjskiego artysty - Mike'a Skinnera. Nagrywającego zresztą we własnej sypialni.
Potrawa serwowana przez niego na A Grand Don't Come For Free zdaje się
mieć prosty przepis, cztery zasadnicze składniki oraz garść dodatków.
Pierwszy składnik to nieskomplikowany, momentami wręcz banalny loop perkusyjny.
Mocno eksponowany, fragmentami niemal napastliwy. Dodajmy do niego tło. Są to
zwykle, zapętlone w dopasowanym do automatu tempie, samplopodobne dźwięki (od
elektronicznych po quasi-symfoniczne), instrumenty akustyczne (bardzo często fortepian, rzadziej gitara), a w wyjątkowych sytuacjach podkłady orkiestralne. Trzeci, być może najważniejszy składnik, to obecny we wszystkich zwrotkach rap. I wreszcie, jako deser, pojawiający się przeważnie w refrenach śpiew.
Nie brzmi to najlepiej? Konieczne są więc dodatkowe wyjaśnienia, bowiem dotychczasowy opis mógłby okazać się zniechęcający. A miałem zgoła przeciwny cel rozpoczynając tę recenzję.
Primo: ów prosty rytm potrafi zaskoczyć nieregularnościami złamanego
tempa, synkopami, nawiązaniami do przeróżnych gatunków - od tych najłagodniejszych, radiowych, po bardziej natrętne. Zawsze jednak jest umiejętnie
wyważony, czytaj: nie odrzuca, a wręcz przyciąga.
Niespecjalnie skomplikowane tła są oryginalne i cieszą różnorodnymi brzmieniami, a od czasu do czasu egzotyczną melodią. Na szczęście powtórzone niezliczoną ilość razy bardzo szybko wpadają w ucho. Przede wszystkim zaś nadają każdemu utworowi absolutnie indywidualny charakter, oddalając w ten sposób niebezpieczeństwo monotonii.
Wreszcie Mike'owe rapowanie. Zapomnij drogi Czytelniku o tym, co znasz z radia i muzycznych kanałów TV. Żadnego (za przeproszeniem) murzyńskiego buczenia,
pseudobuntowniczego eminemowania, damskiego jęczenia czy pesymistycznych
recytacji a'la Tricky. Na całym albumie nie ma chyba nawet jednego porządnego
yo! Skinner, co sugerowałem w pierwszym zdaniu, ma bardzo przyjemny głos. Taki, jakich się najzwyczajniej w świecie miło słucha. I ciekawie go intonuje, nie wspominając już o wymowie, z której można brać przykład podczas nauki języka angielskiego. Skinner jest absolutnie naturalny gdy snuje swe opowiadania, a błyskotliwie stosowane nakładanie głosów - dość nowatorski to zabieg - powiększa jeszcze urok (!) owego rapowania. Czytaj: nie odrzuca, a wręcz przyciąga.
Najpiękniejsze zaś jest to, że zwrotkowe mówienie, w refrenach przeradza
się w piękny i bardzo chwytliwy, melodyjny śpiew. Znów oryginalny, ciekawie współbrzmiący z podkładem i nie wpadający w banał. Fakt, niekiedy się o niego
ociera, ale wychodzi obronną ręką. Tak jest i w mojej ulubionej, prześlicznej
balladzie "Dry You Eyes" (wśród kandydatów do miana utworu roku).
Zdecydowanie przyciąga!
Powstaje z tego momentami zaczepna, kiedy indziej lekko przesłodzona, ale zawsze
pełna świeżych melodii, energii i specyficznej radości potrawa muzyczna.
Niezależnie czy zbliża się do popu, trip-hopowej ballady, czystego hip-hopu (gdy pojawiają się gościnnie bardziej rasowi raperzy i raperki), a nawet do gitarowego, lekko punkowego rocka, jak w żartobliwym "Fit Buy You Know It". (Z obowiązku dodam, że szufladkowi specjaliści muzykę The Streets kwalifikują jako garage tudzież 2-step.)
Nie należę do tych, którzy zwracają większą uwagę na teksty (poza szczególnymi
przypadkami!), ale zagłębienie się w stronę śpiewano-mówioną opisywanego albumu
dostarczyło mi dodatkowej uciechy. Sporo tu mowy o codziennych sprawach
i o tym, jak kłopotliwe mogą się okazać. Mówi się też o relacjach międzyludzkich. Można się trochę pośmiać, ale i czegoś nauczyć - ot choćby co kobieta ma na myśli, gdy podczas rozmowy bawi się swoimi włosami. A może tylko jakie znaczenie ów gestom chciałby nadać mężczyzna? Jest wreszcie okazja, by się lekko wzruszyć, ale nie zdradzę pointy albumu, który jest jedną długą opowieścią, podzieloną na jedenaście krótkich rozdziałów.
Krążek ten nie jest dziełem ponadczasowym i na pewno do miana takowego nie
pretenduje. To tylko efemeryczna, w swym zamiarze rozrywkowa płytka. Ale jakże
bezpretensjonalna! Zarazem jest kolejnym dowodem, że odpowiednio zastosowany i
muzycznie ubrany rap nie tylko nie odrzuca, ale potrafi jeszcze przyciągnąć i
przez kilka tygodni cieszyć uszy. I rozbawić - nawet podczas drogi do pracy o siódmej rano... w środku wakacji!