Richie Unterberger w swojej książce „Unknown Legends of Rock n ‘Roll” holenderską grupę The Outsiders określił jako „nie tylko najlepszą holenderska grupa lat sześćdziesiątych, ale także najlepsza grupa z kraju nieanglojęzycznego”. Trudno nie zgodzić się z tą trafną opinią. The Outsiders tworzyli: wokalista Wally Tax, gitarzysta Ronny Splinter, basista Frank Beek i perkusista Lennart „Buzz” Busch. Zespół czerpiąc z muzyki epoki Pretty Things, The Yardbirds stworzył jeden z bardziej przyjemnych albumów swojej ery. No cóż, może trochę brakuje mu do „Odyssey and Oracle” czy „The Kinks Are the Village Green Preservation Society” ale mimo to jest to klasyk.
Jest to płyta absolutnie niezbędna dla każdego, kto interesuje się rockiem lat sześćdziesiątych. Muzyka zawarta na tym krążku wyczarowuje psychodeliczne dźwięki muzyki beatowej i kwasowego garażu, który wypełnia się twardą, mroczną atmosferą podróżującej paranoi.
Posłuchaj „Prison Song” piosenki, która pokazuje umiejętności wokalne Taxa, zaczynającej się od poprawnej nuty flower power by powoli wypełniać grozą krew pulsująca w żyłach. Muzyczne napięcie zaczyna rosnąć a wokalista wypowiada cicho słowa: „Kiedy idziemy, uczucie w moim żołądku wspina się na moją klatkę piersiową/ i nie wiem, co to jest, ale na pewno czuję się dziwnie”. I następujące teraz minuty muzycznego szaleństwa ogarniają nas tak jakbyśmy siłą zostali wrzuceni na wzburzone morze. Narasta hałas i chaos, a Tax wypowiada niepokojące teksty, które sprawiają, że źle się zaczynasz czuć. Piosenka kończy się potężną dawką chaosowego szaleństwa, ...proszę skończcie już..., nagle ten garażowy schizofrenik zostaje zamknięty w pokoju z którego nie ma wyjścia a ten ponad pięciominutowy utwór uosabia wszystko, co jest geniuszem The Outsiders.
No dobrze, tak kończy się płyta, a jak się zaczyna?
„Misfit” to czysty garażowy rock z lat sześćdziesiątych, w najlepszym wydaniu, z dudniącymi i zgrzytliwymi gitarami, ryczącymi wypełnieniami basu i niepokojącymi rytmami perkusji. Gdy dostosowujesz się do tej twardej natury utworu, krzyczące solo na gitarze uderzy cię jeszcze mocniej a zjeżdżający bas pociągnie cię ze sobą.
Choć jest tu cudownie to intensywne brzmienie garażowego rocka nie zdominowało całego albumu. W rzeczywistości styl muzyczny płyty jest absolutnie nieprzewidywalny i nie można go przypisać do konkretnego gatunku. Przecież „Zsarrah” jest odjechanym psychodelicznym monstrum błądzącym we wschodnich klimatach i utrzymujących tą atmosferę, pomimo atakujących gitar.
Trwający trochę ponad minutę „The Bear” stanowi kolaż dźwiękowy, który przypomina rytmikę The Velvet Underground a tytułowy „C.Q” jest mroczną psychodelią, wciskającą się na siłę w wątłe obszary mózgu i robiącą tam spustoszenie, ...nieodwracalne. Ale piosenka „You’re Everything Earth” jest słodka i zawiera ciepły gitarowy riff i ładną melodię wprowadzającą ukojenie w to muzyczne szaleństwo. „It Seems Like Nothing’s Gonna Come My Way Today” to zwiewny blues błąkający się po kosmicznych otchłaniach a „I Love No. 2” jest folk rockowym klejnotem z miękkim, ekspresyjnym wokalem. Jednak psychodeliczny robak drąży temat chaosu i szaleństwa a napędzane linie basu i pogłosy wypełniają takie piosenki jak „Wish You Were Here With Me Today” czy „Happyville”. To połączenie agresji, siły i piękna oszałamia, postrzępione gitarowe puzzle wprowadzają zamieszanie w tą garażową rebelię. Niepokojące rytmy w „The Man On The Dune” bardzo zbliżają się do muzyki, która w połowie lat siedemdziesiątych wypełni Wyspy Brytyjskie. Myślę, że paru chłopców z czubami na głowach mogło znać nagrania The Outsiders, bo inaczej nie byłoby punk rocka. Ale tutaj należy zatrzymać się na numerze „Doctor”, który dodatkowo ukazuje jeszcze innowacyjność i niesamowite zaangażowanie gitarzysty Ronniego Splintera. To utwór mający już od pierwszych taktów pokręcony garażowy rytm, ale przecież jeszcze łagodny choć bas już szaleje w oddali. Gitarowa solówka na tle chropowatych dźwięków oblewa całość gorącą cieczą by za chwilę przejść w najbardziej feakoutowe odjazdy wzmocnione perkusyjnymi dziwami. Psychodeliczne poziomki rozgniatają się na ścieżce pełnej krwistych odcieni, a Splintera przechodzi samego siebie w tym nieubłaganym chaosie. Nic więcej nie napiszę, po prostu musisz tego wysłuchać sam.
The Outsiders mieli krótką karierę, nagrali dwie płyty a „C.Q” był ich ostatnią. Można prawie zrozumieć, dlaczego był to ostatni album zespołu. Znajduje się na nim maksimum mocy i uczuć, których powtórzenie byłoby prawie niemożliwe a nagrywanie własnej kopii mijało się z sensem.
No cóż, jeśli lubisz psychodelię, byłbym bardzo zaskoczony, gdyby nie podobał ci się ten album. Wprawdzie to nie jest filiżanka herbaty dla wszystkich, ale zamieszkujący w tej muzyce osobliwy świat geniuszu wart jest poznania.