Gloria! Chwała! Alleluja! Ktoś mówił, iż rock umarł? Skądże znowu dobry panie, stary rock żyje i ma się dobrze! Takie może nieco spazmatyczne, lecz jakże uduchowione okrzyki przychodzą mi na myśl, gdy wpadają mi w ręce (uszy?) takie perełki jak ów właśnie krążek All Them Witches. Chłopaki pochodzą z Nashville w Tennessee, co już samo w sobie zobowiązuje do trzymania określonego poziomu i hołdowania klasyce, na nowożytny w tym przypadku sposób.
"Wszechwidzące oko boże
Pakuj swoje manatki
Na sielską wyprawę
Odłóżcie broń, bracia
Przeżujcie swą miłość i przełknijcie"
Kapela czerpie zewsząd skąd tylko da się ukopać rockowy urobek zajebistości - bluesy, stonery, alternatywa wszelaka, grunge, punker, ale taki piaskowy, klasyczne dinozaury. Czuć duszny pył QOTSA, soczystą maryśkę, południowe tanie winiaki i bagienny zaduch rodem z okolic zamieszkania Witchesów. Na skrzyżowaniu tych dróg może być tylko cudnie, kopliwie, zgrzytliwie i czadowo. I tak właśnie jest! Wszelakiego dobra jest tu tyle, że starczyłoby na obdzielenie kilku Gret Van Fleet, a i jeszcze by zostało.
W oparach wznoszących się nad tą muzyką unoszą się przyświecające jej łaskawe poltergeisty klasycznej inspiracji. Dylan, ale ten gdy już odkrył stuff. Perry Farrell ze swoim seksualnym mistycyzmem. Jim Morrison, tylko ten płynący z kapitanem Willardem w górę apokaliptycznej rzeki, zasysany w jej głąb w oparach mglistej poświaty. Josh Homme i Dawid Bowie, raczący się kosmicznymi specyfikami w stężeniu mogącym rozsadzić organizm zwykłego zjadacza chleba. Hippisowskie uduchowienie przepuszczone przez industrialne wyziewy, zaczadzone, osnute mrocznym kirem i przyprawione talkingheadowskim Byrnem. Są też klawiszowe pastisze, ale takie jakby Enter Shikari nałykali się metanolu i zanurzyli swoje organki rodem z Hello Kitty w hammondowskim sosie Emersona, Lorda czy Wakemana. Post rockowe narastanie, tyle że bez totalnych kulminacji. Transowość późnych Swansów. Frippowskie pajęczynki. Klimaty progresu, ale tego kwaśnego spod znaku VDGG. Chórki naćpanych pensjonarek. Zeppelinowe gitary i rockowe mięsiwo rodem z Budgie. Zgrzyt, chropowatość, rysowanie paznokciem po nieotynkowanej ścianie, po to by zapaść w bluesowe ukojenie. Ale takie potajemnie kaleczące, kropla po kropli wlewające w mitochondria narkotyczny jad. Ahh czego tu nie ma, cud, miód i orzeszki. Posypane haszyszem.
"Przez otwarte korytarze,
Czuje jak mój oddech płycieje,
Użycz mi głosu, boże,
Bym mógł krzyczeć:
Przeżuj swą miłość i przełknij"
Taaaak... Jeśli rock zmierza w tym kierunku co te Wiedźmy, to doprawdy nie mamy się co bać o jego kondycję. Dawno jakaś nowość nie sprawiła mi tyle radości. Long life rock'n'roll.