Rzadko w technicznym death metalu spotyka się takie instrumenty, jak saksofon, wiolonczela i trąbka. Trudno też oczekiwać, by z takiego zestawienia wyszło coś, co nie znudzi fanów ciężkiego grania, a przy okazji zainteresuje słuchaczy bardziej mainstreamowej muzyki. Muzykom z Pennsylvanii udało się jednak połączyć ogień z wodą i wysmażyć ekstremalnie ciężką, a przy okazji miłą dla ucha, muzyczną mieszankę.
To było tak: gitarzysta Brody Uttley zaprosił starego znajomego, saksofonistę Zacha Strouse’a na nagranie nowego utworu swojego zespołu Rivers of Nihil. Panowie zamknęli się w prywatnym studiu i nagrali „The Silent Life“. Efekt tak się spodobał pozostałym członkom zespołu, że Strouse został z nimi na dłużej. Jego saksofon pojawia się w sumie na czterech z dziesięciu utworów na płycie, nadając jej oryginalny, progresywny charakter. A „The Silent Life” stał się pierwszym singlem i wizytówką nowego albumu.
Nie chodzi to, że saksofon zdominował płytę, ale wraz z innymi, nietypowymi dla death metalu instrumentami (jak choćby wiolonczela w „Subtle Change” i „Capricorn / Agoratopia”, czy trąbka w „Terrestia III: Wither”), dał muzyce Rivers of Nihil zupełnie nową jakość. Wrzucani wcześniej do szufladki z etykietą: „techniczny death metal” muzycy rozszerzyli nieco gatunkowe spektrum i umiejętnie wpletli do swojej muzyki ambientowe, rockowe i jazzowe smaczki. Jest na płycie – jak to w tech death metalu – techniczna maestria, growl, ciężkie riffy, rozbudowane solówki i miażdżąca perkusja, ale oprócz tego mnóstwo innych, bardzo smakowitych rzeczy. Są bardzo melodyjne, gitarowe solówki, są wspomniane dęciaki, jest trochę elektroniki, a przede wszystkim mnóstwo melodii. I co ważne – wszystko trzyma się kupy.
Wspomniany „The Silent Life” daje przedsmak tego, co usłyszymy na albumie. Najpierw przykuwa uwagę transowym, wymuszającym przytupywanie rytmem, żeby później popieścić uszy gitarową, a zwłaszcza imponującą, saksofonową, solówką. Z death metalu nagle robi nam się smooth jazz, ale jest to na tyle sprawnie skomponowane, że nie ma dysonansu.
Warto też zwrócić uwagę na „Subtle Change (Including the Forest of Transition and Dissatisfaction Dance)”. Śmiało można powiedzieć, że to trzy utwory w jednym – bo są tu i delikatne, gitarowe fragmenty, i ciężka deathmetalowa jazda, i w końcu progresywne, rockowo-jazzowe, wysmakowane granie. W tym najdłuższym na płycie utworze muzycy wrzucili wszystko, co mieli najlepszego – swoje trzy grosze dokładają zaproszeni muzycy, pojawiają się różne rodzaje śpiewu (growl, czysty wokal i blackmetalowy skrzek – tzw. piggy squeal), a efekt chwilami wygląda tak, jakby Pink Floyd zapragnął grać death metal. Podobną muzyczną historię mamy w tytułowym „Where Owls Know My Name”, choć tu już jest może mniej różnorodnie, ale ciągle ciekawie i bardzo, jak na ten gatunek muzyki, melodyjnie.
Chwilę oddechu daje „Terrestria III: Wither” – to jakby muzyczny przerywnik, pełen elektroniki, subtelnych gitar i nastrojowych sampli. Gdyby go wyjąć z płyty i włożyć – dajmy na to – na płytę Vangelisa, idę o zakład, że wielu słuchaczy dałoby się wkręcić. Ta kraina łagodności nie trwa jednak długo, bo następujące po nim potężne „Hollow” i monumentalne „Death Is Real” skutecznie przypomina, że mamy do czynienie z deathmetalowymi wymiataczami, którym bliżej do Vadera i Behemotha niż Pink Floyd.
"Where Owls Know My Name” to płyta inteligentna, różnorodna, pełna ciekawych, chwytliwych kompozycji, a przy tym ekstremalnie ciężka. Nie zawiodą się na niej miłośnicy death metalu, bo to granie mroczne i krwiste, ale zwolennicy progresywnego rocka też znajdą to sporo dla siebie. Zdecydowanie jedna z najciekawszych, metalowych płyt mijającego roku. Zespół zagra w grudniu tego roku w Poznaniu jako support przed Revocation, wróżę, że w niedalekiej przyszłości będą koncertowali jako gwiazda wieczoru.