Po czterech latach przerwy, wraz z siódmym albumem, powrócili Amerykanie z Godsmack. Kapela, która jeszcze w minionym wieku zaoferowała kapitalne połączenie masywnego, ciężkiego grania z przebojowym wykopem i melodyjną atrakcyjnością, po dwudziestu latach w dalszym ciągu czuje się w takim entourage’u wybornie. I robi to z klasą. Nie boję się napisać, że wydany ledwie miesiąc temu, jeszcze świeżutki When Legends Rise, jest jednym z najlepszych w ich dyskografii!
Można ich etykietować, że to przedstawiciele post-grunge’u czerpiący z hard rocka, nu metalu, heavy, czy wreszcie alternatywnego metalu. Można. Tylko po co? Dla mnie zawsze byli tymi, którzy potrafili świetnie łączyć ogień z wodą. Nośne kompozycje z soczystym riffem. Mają dzięki temu mnóstwo fanów, ale też i adwersarzy, krytykujących ów komercyjny szlif. Także i przy okazji tej płyty wyczytałem już, że za dużo tu „cukru i lukru”. No i co z tego. Czyż nie jest sztuką stworzyć dobry, mocny, rockowy numer z popowym potencjałem?
Im się to na When Legends Rise udaje. To niedługi album, trwający niespełna 40 minut. Jedenaście zwartych, krótkich, 3 – 4 minutowych metalowych hitów, zbudowanych tak, jak to zwykle u nich. Mocny początek, łagodniejsza zwrotka i potężny refren. Do tego wszystko z groovem i feelingiem.
Tak jest już w otwierającym całość utworze tytułowym rozpoczętym plemiennymi bębnami. Zaraz potem miażdży wybrany do promocji jako pierwszy singiel (i słusznie!) Bulletproof. Następny, Unforgettable, zwraca z kolei uwagę stadionowym, chóralnym zaśpiewem. Przeogromną słabość mam do hardrockowego Every Part of Me. Ależ refren! I tak mógłbym w zasadzie już do końca się powtarzać, bo rockowo czarowne i zarazem miażdżące są jeszcze Take It to the Edge, Just One Time, Say My Name, czy Let It Out. W tej zalewie energetyczności jest jednak i pewna odmiana. Robiąca oddech w środku tej albumowej petardy ballada (!) Under Your Scars. Z tymi smyczkowymi aranżami im po prostu wyszła. A do tego wszystkiego, na całym albumie, kapela gra, aż iskrzy a Sully Erna śpiewa, jakby czas się dla niego zatrzymał.
Fajnie, że z tym krążkiem przyjadą w tym roku do Polski. Bo fantastycznie bym się czuł, gdyby oprócz Awake, Whatever, Voodoo, Greed, Keep Away czy I Stand Alone odpalili przynajmniej z połowę tego albumu. Byłaby prawdziwa, ultra przebojowa, ciężka i rockowa jazda. Cóż, wystarczy, to krótki i treściwy album i większych wypisów nie potrzebuje. Raczej odpalenia z mocno przekręconą gałką głośności. Wtedy odda swą moc. Zapewniam.