Artrockowy oddział Polskiego Związku Kynologicznego zaprasza na kolejny odcinek cyklu o pudlach, czyli
Poważna muzyka w niepoważnym opakowaniu.
Odcinek jubileuszowy. Bo trzydzieści pięć lat temu płyta wyszła. A dokładnie trzydzieści pięć lat, miesiąc i trzynaście dni.
Tośka buszowała w paczce z płytami. Na box z krążkami Carole King spojrzała z sympatią, pokiwała z szacunkiem głową na debiutem Manassas i „Captain & Me” The Doobie Brothers, na widok „Floating Into The Night” Julee Cruise popatrzyła dziwnie, ale na mnie. A na koniec radośnie zamerdała ogonem i uśmiechnęła się całą paszczęką od ucha do ucha.
- Wreszcie coś dla mnie – zadowolona wyciągnęła z kartonu płytę, na której okładce straszył jakiś psychol w masce i tak zwanej komeżce (czyli kaftanie bezpieczeństwa) – No nareszcie będę sobie mogła posłuchać oryginału, a nie CD-Ra. Bardzo dobra płyta!
- Czy ja wiem, czy taka bardzo dobra? Raczej bardzo fajna – byłem nieco sceptyczny, chociaż przecież sam to kupiłem.
- W przypadku hard’n’heavy „fajny” i „dobry” to właściwie synonimy – upierała się Tośka.
- Nie jestem do końca przekonany, czy masz rację. Ale niech ci będzie. Tylko wiesz co, zwykle się tutaj zastanawiamy "jak to się stało, że nie zgrało", a dzisiaj by się wypadało zapytać – jakim cudem taki krążek dobił na szczyty list przebojów i zaliczył platynę razy sześć! Moim zdaniem potencjał miał najwyżej na koniec drugiej dziesiątki, a platynę góra podwójną. Znam kilka lepszych, które nawet nie otarły się o sukces, na przykład Madam X „We Reserve The Right”, TKO „In The Face”, debiut Q5.
- Ty zawsze upominasz się o single, a tu akurat dwa single jak rakiety i poszło. Druga sprawa – brak konkurencji. Pudel dopiero się zaczynał, Kiss akurat mieli przerwę, innych podobnych kapel akurat nie było zbyt dużo, a przynajmniej nie u mejdżerów. Niby Pasha to nie była duża firma, ale właściwie był to sub-label Columbii. Po prostu byli w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. I nawet jeśli sukces "Metal Health" wydaje ci się przesadzony, to i tak musisz przyznać, że nie ma się gdzie tej płyty przeczepić. Same fajne numery.
- No... tak – przytaknąłem z pewnym wahaniem – Jest dobrze. Ichnia wersja "Cum On Feel the Noize" jest znakomita, a z własnej twórczości no to tytułowy, "Slick Black Cadillac"(*)...
- Nie zapominaj o "Love's a Bitch" i "Thunderbird" – wtrąciła się Tośka.
- Nie zapominam. Tak w ogóle, to można by było wymienić tutaj resztę płyty, bo ona cała jest wesoła, skoczna, zagrana z fajnym czadem i wykopem. Do tego materiał jest ciekawie zróżnicowany, co w przypadku kapel hard’n’heavy dość mocno ograniczonych stylistycznie i instrumentalnie, bo to tylko sekcja, gitar i wokal – warto na to też zwrócić uwagę. A wracając do „Cum on…” to ciekawa sprawa z tym coverem – Slade „osobiście” nigdy nie zdobyli sobie żadnej popularności w USA, a Quiet Riot dwa ich numery skutecznie pogonili na listy, bo przy okazji „Condition Critical” powtórzyli ten manewr z "Mamma Weer All Crazee Now".
- „Metal Health” to typowy, imprezowy rock'n'roll a'la KiSS. Pod tym względem sprawdza się idealnie. Ale takim bardzo ortodoksyjnym metalem bym tego nie nazwała. Dlatego trochę śmieszy mnie nazywanie „Metal Health” pierwszym albumem heavy metalowym, który wylądował na szczycie Billboardu. Zresztą pikuś, płyta jest zacna.
- Wiesz co, ale mi się "Condition Critical" bardziej podoba – nieśmiało się przyznałem.
- Ech ty...! Profanie.
(*) – wcześniejszą wersję znajdziemy na „Quiet Riot II”, pierwotnie wydanej tylko w Japonii. Zresztą „Metal Health” było pierwszą płytą Quiet Riot przeznaczoną do normalnej, międzynarodowej dystrybucji, nie tylko na Japonię.