Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Odcinek dwudziesty dziewiąty.
Jeżeli pomysł się już wcześniej sprawdził, to dlaczego nie można spróbować raz jeszcze?
W 1979 roku Irene Papas i Vangelis wydali wspólną płytę z greckimi pieśniami z XIX wieku. Wydawnictwo zebrało bardzo dobre recenzje, odnosząc sukces artystyczny, jakiś komercyjny zapewne również, bo nie przeszła bez echa, fani o niej dobrze wiedzieli. Kilka lat później Papas i Vangelis postanowili ponownie coś razem nagrać, a tym razem padło na bizantyjskie pieśni liturgiczne. Do dwóch utworów Vangelis napisał muzykę, reszta to kompozycje tradycyjne. Zatytułowane to zostało „Rapsodies” i ujrzało światło dzienne w 1986 roku.
Zaczyna się… groźnie. Tętent koni, szczęk broni, okrzyki wojowników – taki jest wstęp do pierwszego utworu. Potem elementów militarnych już nie ma, za to dominuje patos w natężeniu omalże na granicy przyswajalności, przynajmniej mojej. Właśnie - mojej. dla mnie jest tego trochę za dużo, ale jeśli ktoś coś takiego lubi... dlatego nie będę upierał się, że pewna koturnowość to wada tej płyty. Za to mam wrażenie, że „Rapsodies” to właściwie jeden dłuższy utwór i może z wyjątkiem finałowego „Song of Songs” – wszystko się to zlewa w jedną całość, co już na pewno komplementem nie jest. Udział Irene Papas też nie jest specjalnie wyeksponowany. A najlepiej pamięta się z tego wszystkiego te syntezatorowe fanfary wygrywane przez Vangelisa.
Trzeba jednak przyznać, że chociaż ten album swoje słabości ma, ale wcale słaby nie jest. Ma dwie, duże zalety – pierwsza to „Song of Songs”, druga – tego się fajnie słucha. Muzyka Vangelisa często – gęsto uderzała w taki patetyczny ton, a artysta również i w tych klimatach rodził sobie co najmniej dobrze. Też nie mogę powiedzieć, że mi się ta muzyka nie podoba. Podoba, może nie tak, jak kilka(naście) innych płyt, jednak na brak zainteresowania nie może narzekać – od czasu do czasu w odtwarzaczu ląduje. Natomiast o ile kwestie – patetyczne, bardzo czy trochę, pomaga to nie pomaga, jest sprawą raczej subiektywną, to wyższość „Odes” nad „Rapsodies” wydaje się bezdyskusyjna – porównanie tych dwóch albumów wydaje się naturalne, bo oba zostały nagrane w tym samym składzie, a nawet ich koncepcja jest bardzo podobna. Co przemawia za „Odes” – przede wszystkim lepszy i bardziej zróżnicowany materiał muzyczny, a oprócz tego znacznie bardziej wyrazista obecność Irene Papas.
Co prawda pomysł się już wcześniej sprawdził, ale nie jest powiedziane, że drugi raz musi się udać tak samo dobrze.