Szwedzki Steel Attack został założony w 1997 roku i od początku istnienia ideą zespołu było granie power metalu z opowieściami o bitwach, smokach i magii. Już na pierwszym wydawnictwie jakim było „Where Mankind Fails” (1999) zespół pokazał jak grać rasowy power metal.
Płytę rozpoczyna „Dragon’s Skull” - szybko mknąca perkusja, melodyjne riffy i mocny wokal wspólnie opowiadają nam historię czaszki smoka. Od każdego dźwięku bije power metalowa energia, przy której można poszaleć. Pod koniec utworu perkusja „wydaje” okrzyki szaleństwa, które przyprawiają o zawroty głowy. Utwór tytułowy przynosi chwile radości zaczynając wibrującymi gitarami. Steve Steel uraczył nas świetnie brzmiącym głosem niczym Ronnie James Dio. Chórek na końcu dopełnia dostojeństwa, muzycznie jest na dobrym poziomie. „Island of Gods” to wibrujące riffy, ale kiedy Steve wchodzi na scenę, na tym się kończy – psuje swym głosem cały urok piosenki. Tykająca bomba wybuchła wraz z pojawieniem się na horyzoncie „Heading for the Lair” - pięknego power metalowego hymnu o przepięknej, epickiej opowieści w tekście. W głosie Steela słychać echo wokalistów z lat 80-tych, co jest udanym zabiegiem, bo z tego powodu muzyka Steel Attack zyskała na pięknie. Perkusja szaleje, gitarzyści dokładają do pieca – jest po prostu bosko! Takie numery bardzo lubię, są bliskie memu sercu. Zresztą, co tu dużo mówić, na omawianej płycie – jak do tej pory – dużo się dzieje. Muzycy nie spuszczają nogi z gazu i w dalszym ciągu szaleją, tym razem w „Village of Agabha” - jest majestatycznie, patetycznie, z pięknymi klawiszami, nieco mozolnym i brudnym tempem oraz chóralnym wokalem w refrenie. To mi się podoba! Kolejnym utworem jest instrumentalny „The Furious Spirit of Death” - możemy się poczuć tak, jakbyśmy słuchali instrumentalnych popisów Manowar. Teraz się zaczynają opowieści, czyli 2-częściowe „Tragiczne Królestwo”. W „The Creation of Be-Lou” czuć powiew twórczości epickich klasyków – Manowar. Jest ukłon w stronę „Kings of Metal”. Duża w tym zasługa samego wokalisty, który potrafi wydobyć z siebie wysokie dźwięki niczym Eric Adams. „The Awakening” to już istny klasyk gatunku. Niczym szybkość światła gna perkusja, gitary też nie próżnują, a i sam wokalista daje popisy wokalne. W teksty obu kawałków niech się zagłębi słuchacz, nie będę tu opowiadać co się w nich dzieje, bo zepsuje to cały urok. „Thunder Knight” emanuje podniosłym tonem, który wyłania się z niepozornej gry na instrumentach, a wokal jest tu na jak najbardziej wysokim poziomie. Tylko to brzmi znowu trochę jak Manowar… Może się mylę, ale Steel Attack chciał się chyba upodobnić do Amerykanów, co słychać i jest to nieco chaotyczne. Koniec płyty wieńczy „Forgotten Land”. Chyba powinniśmy zapomnieć o tym „kraju” (czytaj: płycie „Where Mankind Fails”) i poszukać innych przykładów solidnego power metalu. Owszem, tu też jest solidnie, ale zapatrzenie na Manowar jest nie do przyjęcia. Szwedom zabrakło pomysłów na „swój” power metal. Kopią tej muzyki nie mogę nazwać, ale sporo tu naleciałości epickiego heavy metalu. Chociaż zakończenie albumu jest jak najbardziej udane; jest to pełen nieprzewidywalnych akcji power metal. Co zaś się tyczy solówek to nie porywają. Fakt, są w niektórych udane momenty, ale to tylko momenty. Nie zdarzyło się, by w całości jakaś solówka mnie powaliła na kolana.
Cóż, „Where Mankind Fails” jest albumem power metalowym jakich wiele. Jest to moje pierwsze spotkanie ze Steel Attack, ale nie wiem czy sięgnę po ich inne wydawnictwa. Trochę się pogubili w świecie fantasy i zżynają od Królów Metalu (choć im do Nich daleko). Owszem, fajnie się tego słucha, ale nic poza tym. Dla zagorzałych fanów „magii i miecza”.