Na początek może nieco historii. Power Quest to grający power metal zespół z Wielkiej Brytanii założony w 2001 roku przez klawiszowca Steve’a Williamsa, do którego niebawem dołączył basista Steve Scott oraz gitarzyści – Adam Bickers i Sam Totman. W sierpniu 2001 roku zespół wydał demo z dwoma utworami, gdzie za mikrofonem stanął – znany później z DragonForce – ZP Theart. Niespełna rok później do muzyków dołączył wieloletni wokalista, Włoch Alessio Garavello. Już w następnym roku wypuścili debiut - „Wings of Forever”. W 2003 roku można było pójść do sklepu kupić drugi album Power Quest - „Neverworld”, na którym za perkusją zasiadł Andre Bargmann, a Andrea Martongelli został drugim gitarzystą. Po kolejnych zmianach składu w 2005 roku na rynku muzycznym pojawił się „Magic Never Dies”, na następną płytę fani musieli czekać 3 lata („Master of Illusion”). Jak to w życiu bywa nad Power Quest pojawiły się czarne chmury. Zmienił się całkowicie skład, czego wynikiem był „Blood Alliance” (2011). W 2013 roku Steve Williams ogłosił, że zespół zawiesza działalność. Na całe szczęście po trzech latach grupa wróciła do łask z nowym wydawnictwem, EP-ką „Face the Raven”, która była przedsmakiem nowej płyty - „Sixth Dimension”.
Piosenki można podzielić na kilka części, które przybliżę. Pierwszą z nich jest nawiązanie do „Blood Alliance”. Na początek dostajemy energiczny „Lords of Tomorrow”. Jest nieziemsko szybko, z niezwykłą precyzją gry na instrumentach i obłędnym głosem Ashley’a Edisona. Równie dobrze ten utwór mógłby zaśpiewać sam Chity Somapala, a zagrać zespół DragonForce. Tekstowo jest bardzo ciekawie. Niby taki życiowy temat, a efekt zadowalający. No i ta solówka… Wspaniała rzecz!
„Starlight City”, „Kings and Glory”, „No More Heroes” oraz „Pray for the Day” równie dobrze mogłyby się znaleźć na albumie „Magic Never Dies”. Ale po kolei. W „Starlight City” świetnie wypadają chórki, wokalnie jest na bardzo wysokim poziomie, a całość polana jest surowością i jednocześnie dużą dawką melodii. Singlowy „Kings and Glory” to połączenie „Galaxies Unknown” i „Diamond Sky” - co nie oznacza, że piosenka jest zła. Wręcz przeciwnie, wesołe brzmienie nastraja do radości ze słuchania takich dźwięków, a chórki dodają mu uroku. „No More Heroes” dowodzi, że muzyka power metalowa potrafi zaskoczyć. Od początku mamy wspaniałe klawisze, wokal może nie jest wysokich lotów, ale ogólnie kawałek ma to „coś”, co przyciąga. Melodie same płyną z głośników, nic tylko się w nich zatapiać. Natomiast „Pray for the Day” rozpoczynają klawisze, do których po chwili dochodzą gitary i uśmiech sam pojawia się na twarzy słuchacza. Co do solówek opisanych songów: jednym słowem wbijają w fotel.
„Face the Raven” i „Revolution Fighters” przywodzą na myśl dokonania Power Quest z „Master of Illusion”. „Face the Raven” atakuje nas krzykiem, nieco brudnym brzmieniem, kosmicznymi klawiszami i świetną solówką. Pierwsze skojarzenie: „No More Foolin’” Edguy. Wraz z „Revolution Fighters” wjeżdżają fajne riffy, Ashley Edison pięknie wyciąga struny głosowe i nawet solówka, jak w przypadku całego albumu, jest interesująca.
W „Coming Home” kojarzącym się z płytą „Neverworld” mamy podłoże czysto power metalowe. Szybsze numery z tego krążka to echo odbijające się w „Coming Home” właśnie. Jest to jeden z mocnych punktów na płycie. Już na samo wejście dostajemy niezły klawiszowo-gitarowy łomot, po czym następuje zwolnienie, ale potem robi się cieplutko za sprawą doskonałych riffów, szybkiej perkusji i boskiego wokalu. Tak brzmi prawdziwy power metalowy hit. Doskonały pod każdym względem.
Na koniec zostawiłam tytułowy kawałek, czyli „The Sixth Dimension”. Fortepianowe wprowadzenie i energetyzująca perkusja, wibrujące gitary – robi się majestatycznie. Tekst jest bardzo życiowy i w obecnych czasach bardzo na topie. Ale to nie jedyny taki tekst na tym albumie. Gościnnie głosu użyczyła tutaj Anette Olzon znana szerszej publiczności ze współpracy z Nightwish. Ta piosenka jest wisienką na torcie, zakończenie jak najbardziej na miejscu.
Jeszcze słów kilka o okładce, która jest autorstwa Felipe Machado Franco. Za pośrednictwem wspaniałego internetu miałam sposobność zobaczyć wszystkie grafiki tego artysty i stwierdzam, że mają jeden punkt wyjścia: bijące z obrazów światło.
Co do oceny, będzie ciężko. Owszem, „Sixth Dimension” jest dobrze zagraną płytą, ale pojawia się na niej cała paleta „wspomnień”. To już było na poprzednich albumach. Czuć tu powiew świeżości, ale po kilkunastu przesłuchaniach robi się niedobrze. Fan power metalu stwierdzi: „co za album!”. No, tak, w rzeczy samej… Jedynym mankamentem jest tylko brak nowych pomysłów. Nie mówię, że mi się to nie podoba, lubię takie granie. Jak na pierwsze wyjście z mroku pozycja obowiązkowa. Dla prawdziwych fanów zespołu nie lada wyzwanie, ponieważ będą mieć trudne zadanie: wyłapać wszystkie te powtórki z przeszłości i dokonać ich analizy. Uważam, że Power Quest poszedł naprzód i myślę, że ciekawymi pomysłami nas jeszcze uraczą.