W roku 2006 kiedy to ujrzał światło dzienne album „Triumph or Agony”, który nie przypadł mi do gust, byłam gotowa postawić krzyżyk na jednej z ciekawszych kapel power metalowych, grupie nagrywającej świetne krążki. Po nazwie „Rhapsody” zostały wspomnienia, a „Rhapsody Of Fire” dzierży nadal koronę tego gatunku. „The Frozen Tears of Angels” jeszcze poznałam, potem przestałam słuchać Włochów, a kiedy się dowiedziałam, że Luca Turilli opuścił zespół, pomyślałam: „A niech to! Czarna rozpacz” i wtedy to już żadne „chaosy” i „legendy” z lat 2011-2016 mnie nie rajcowały. Niestety, o wiele większa rozpacz nadeszła w roku 2016 kiedy to Fabio Lione przestał być wokalistą RoF – dla mnie ogromna strata włoskiego power metalu. Zresztą, nie ma się co dziwić – Angra, w której śpiewa od 2013 roku, pochodzi z Brazylii, no a wiadomo – gdzie Europa, a gdzie Ameryka Południowa. Do tego dochodzi kilka innych projektów. Cóż, Fabio nie próżnuje, a dawni koledzy z Rhapsody Of Fire również, bo już w tym roku ukazał się ich nowy album - „Legendary Years”, gdzie za mikrofonem stanął Giacomo Voli a za bębnami zasiadł Manuel Lotter. Co zawiera ten longplay? 14 utworów z lat 1997-2002 w nowych wersjach z w/w wokalistą. Ale zacznijmy od selekcji. Na płycie mamy kawałki z: „Legendary Tales” (3), „Symphony of Enchanted Lands” (5), „Dawn of Victory” (3) oraz „Rain of a Thousand Flames” (1) i „Power of the Dragonflame” (2), które tak naprawdę zostały potraktowane po macoszemu. Ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem – dostaliśmy kawał solidnego materiału trwającego blisko 74 minuty. Miałam trochę ciarek na plecach wkładając płytę do odtwarzacza… Bo co może mieć do powiedzenia Staropoli i spółka z nowym nabytkiem, wydając taką, powiedzmy, „składankę re-best of”? No, widocznie ma.
Płytę otwiera „Dawn of Victory” - jest ten power, ta moc, ta energia. Po wstępie aż się bałam co usłyszę, a usłyszałam nieco spiętego wokalistę. Wybór na otwarcie albumu idealny. W drugiej kolejności jest „Knightrider of Doom” - również zabija nas szybka kawalkada instrumentów, ale wokal jest już śmielszy; nie przeczę, ale Giacomo wypadł lepiej w tym kawałku niż Fabio. „Flames of Revenge” z debiutu to nieco przystopowana melodia, lekkie niedociągnięcie, wokal zduszony, chyba tekst dławi Voliego, czuć tu także granie „na siłę”. „Beyond the Gates of Infinity” zaczyna się dość fajnie, ale potem następuje atakująca perkusja, która jest trochę chaotyczna. Za to mój faworyt (czy to w wersji z Lione, czy na omawianym albumie) „Land of Immortals” brzmi świetnie, aż na twarzy pojawia się uśmiech. Takich kawałków mogłabym słuchać godzinami. „Emerald Sword” to powtórka poprzednika, a młody bębniarz pokazał na co go stać. Jest to taki sam power metalowy hymn jak oryginał z 1998 roku. Następnym utworem jest „Legendary Tales”, który jest udanym zwieńczeniem debiutu, ale tutaj wypada marnie, w szczególności wstęp. „Dargor, Shadowlord of the Black Mountain” to następna pozycja na „Legendary Years”. Czy zasługuje na pochwałę? Z początku myślałam: „Zaraz, zaraz. A co to? Błąd? Fabio śpiewa? Nie! To Giacomo Voli! A tak podobny do oryginału...”, a tu proszę!, takie znakomite wykonanie. Dalej mamy „When Demons Awake”, gdzie na wstępie słyszymy żeńskie jęki, a potem dostajemy porządnego kopa w postaci szybkiej perkusji i wymiatającej gitary. Jest to jeden z ciekawszych momentów na płycie. Oczywiście w przypadku Rhapsody Of Fire to chórki nadają klimat muzyce granej przez zespół. „Wings of Destiny” to następna interpretacja klasyki, ale niezbyt udana. Są w niej fajne momenty, pojawia się interesujący wokal, ale brakuje tu magii, która doskonale brzmi w „Riding the Winds of Eternity”. W „The Dark Tower of Abyss” mamy w dalszym ciągu dobry poziom operowania instrumentów i głosów. Szlagierowy „Holy Thunderforce” to przedostatni numer na płycie, ale jest jednym niewypałem. Z epickiego hymnu zrobił się bubel. Dalsze komentarze zostawię dla siebie. Na koniec dostajemy „Rain of a Thousand Flames”, gdzie zrobiło się epicko i mega szybko. Zaczęliśmy słuchanie z energetycznym zadęciem i kończymy w równie świetnym stylu. Ale czy to wystarczy, by dać wysoką notę? No, właśnie… Czuję niedosyt po tym muzycznym „przedstawieniu”. Fakt, jest kilka kawałków, które zasługują na uwagę, ale jako całość płyta wypada kiepsko. Polecam ją jedynie zagorzałym fanom Rhapsody Of Fire.