Poniekąd wszystkiemu winien jest jeden człowiek – duński klawiszowiec Finn Zierler grający na co dzień w formacji Twilight. To on jest sprawcą tego genialnego albumu. W 1999 roku Finn postanowił troszeczkę uciec od powerowych klimatów i stworzyć projekt stanowiący niejako odskocznie od dotychczasowych poczynań. Przebywając na pustynnych terenach Sahary (sic!), napisał on artystyczny szkic dzieła „The devil’s hall od fame”, zawierający muzykę, jak i przejmującą opowieść, gdyż Beyond Twilight funduje nam rasowy concept-album. Ale o tym później.....
Zierler zaprosił do współpracy kolegę z zespołu perkusistę Tomasa Fredena oraz gitarzystę Andersa Kragha i basistę Andersa Lindgrena. Powstała iście skandynawska duńsko-szwedzko-norweska mieszanka. Brakowało jeszcze wokalisty. Wybór padł na wielce utalentowanego wirtuoza strun głosowych Jorna Lande. Należy tu wspomnieć, iż „Lande-pracoholik” udziela się równolegle w przedsięwzięciach takich jak Millenium, Ark, Vagabond, Mundanus Imperium czy The Snakes, nie zapominając również o karierze solowej, oraz dorywczej współpracy z Malmsteenem czy Kotzenem. Niczym kameleon potrafi idealnie wstrzelić się w muzę, w którą jest aktualnie zaangażowany. Obojętnie czy jest to AOR, hard rock czy progpowermetal. Wszędzie wypada wspaniale ze swoim charakterystycznym Coverale’owsko-Dio’wskim głosem. Prawdę mówiąc, jest to ewenement, gdyż jeszcze do niedawna było nie do pomyślenia, by wokalista, który jest poniekąd wizytówka zespołu, wyśpiewywał w tylu różnych projektach. I nie brzmią one bynajmniej jak kolejne wcielenia „Lande-group”. Wróćmy jednak do Beyond Twilight. Dopracowując z Jornem album do końca, Zierler wraz z kolegami okupują studia nagraniowe Jailhouse i Hitworks. Płyta zostaje wydana pod koniec lipca br. w ponad 28 krajach nakładem Massacre Records. Co zatem możemy znaleźć na srebrzystym krążku opatrzonym tytułem „The devil’s hall of fame” ? Przede wszystkim rzetelnie zagraną i nagraną, wypełnioną po brzegi tajemniczym klimatem muzykę o niesamowitej dramaturgii i ekspresji. Od razu zaznaczam, iż zwolennicy nowych kierunków progmetalowej muzy będą zawiedzeni. W zasadzie wszystko już było. Mało tego. Wyraźnie słyszalny jest tu pomost pomiędzy hard rockiem spod znaku Black Sabbath, szeroko rozumianym technicznym progmetalem w postaci np. harców klawiszowo-gitarowych i metalem, powiedzmy, symfonicznym. Brzmi to jednak bardzo spójnie i może być jednak przez niektórych odczytywane jako pewna nowa jakość w muzyce. Przejdźmy jednak do konkretów. Po otwierającym album intro, zostajemy zaatakowani przez wspaniały „Hellfire”. Już od początku wyraźnie słyszalna jest nienaganna realizacja i symfoniczny rozmach. Utwór ten (szczególnie sposób śpiewania Landego) może kojarzyć się z poczynaniami Balck Sabbath z okresu płyt „Tyr” czy „Headless Cross”. Wszystko jednak, a to głównie dzięki keyboardom Zierlera, dość intensywnie okraszone jest progresywnym tchnieniem. Brzmi to doprawdy mocno. Mając jeszcze w uszach podniosły refren „Hellfire” następuje drugi, równie świetny kawałek „Godless and Wicked” oparty na znakomitym skontrastowaniu uderzeń ostrych riffów z wypełnionymi klawiszami wyciszeniami. Patent ten, jak się później okaże, przewija się przez całą płytę. „Godless and Wicked” jest chyba najostrzej oszlifowaną perełką w naszyjniku „The devil’s hall of fame”:-) Kolejny numer i kolejne kontrasty – „Shadowland”. Chyba najbardziej melodyjny track. To co robi tu i zresztą na całej płycie Lande z gardłem można nazwać istną ekwilibrystyką i może wpędzić w kompleksy całą rzeszę klientów z mikrofonami, udających, że znają się na śpiewie. „The devil’s waltz” jest kawałkiem instrumentalnym. Oczywiście znowu mamy świetny klimat i granie lekko tracące wczesną twórczością.......Kinga Diamonda, co oczywiście nie jest w żadnym przypadku ujmą. Myślę, że dają tu o sobie znać wspólne, duńskie korzenie Zierlera i Diamonda:-) Nie ukrywam, że kolejny track „Crying” należy do moich ulubionych. Nie tylko na tym albumie... Utwór rozpoczyna się bardzo lirycznie, ze świetnym tematem gitarowo-klawiszowym i tym tak dobrze znanym Coverdale’owskim, niskim głosem Landego. To, co jednak dzieje się w środkowej części utworu jest powodem nienaturalnej pozycji „na baczność” całego owłosienia pokrywającego skórę słuchacza:-) Co za riff ? Co za energia i dramaturgia ? Wooooow !!! Już wydawało by się, że niemożliwym jest umieszczenie na płycie czegoś równie dobrego, a tu kolejne uderzenie w postaci super epickiego minidziełka „The devil’s hall of fame”. Dający o sobie wcześniej znać symfoniczny rozmach osiąga tu kulminację. Powiedziałbym nawet, że jest to bardzo.......... gotyckie, przynajmniej w moim rozumieniu „gotyku”. Mamy tu fantastyczną partię monumentalnych chórów wyśpiewującą tekst mogący się kojarzyć z łaciną. Nie jest to jednak język Nerona ale specyficzny zlepek łacińsko-skandynawsko-angielski. We wkładce książeczki wydawnictwa odnajdujemy na szczęście tłumaczenia tych zwrotów (np. „Bronto Cyber” znaczy „Wirtualny Bóg Sektora 29031972”:-). Taaaaak, ten utwór może zaniepokoić co wrażliwszą duszę. Cel autora został niewątpliwie osiągnięty. Gdy spoceni przecieramy czoło po dotychczasowych wrażeniach, niczym chłodna bryza pojawia się instrumentalny utwór „Closing the circle”. Delikatne klawisze i gitara oraz cudowny fortepian. Kojące i melancholijne. I tu następuje wielkie zakończenie albumu w postaci zaczynającego się lirycznie „Perfect dark”. Wspaniała linia melodyczna z pojawiającym się po raz kolejny podkładem chóru. W momencie wielce symbolicznej frazy „We pray to our God as we dance with the Devil”, utwór zaczyna się rozkręcać, zmierzając nieuchronnie do patetycznego finału z wątkami nawiązującymi do „Hellfire”. WSPANIAŁE !!! I oto koniec tej wyjątkowej opowieści...............no właśnie, opowieści. Jak wspomniałem na początku „The devil’s hall of fame” jest concept-albumem. Jorn Lande snuje historię dziejącą się na pograniczu fikcji i rzeczywistości w czterech wymiarach. Główny bohater – implant, włamuje się niczym hacker do swojej podświadomości przy użyciu komputera. Odkrywa z przerażeniem, iż niektóre z jego „plików mózgowych” uległy przekształceniu lub zagubieniu. Zagłębiając się coraz bardziej w swoją podświadomość pragnie on dotrzeć do prawdy. Poprzez przemieszczanie się w czasie przeżywa jakby skróconą ewolucję ludzkiej duszy, z wszystkimi rozterkami i uniesieniami. Miłość, polityka i religia mieszają się ze sobą. W pewnym momencie zaczyna zastanawiać się, czy otaczająca go rzeczywistość nie jest kontrolowana przez obcą silę lub.......maszyny. Czy inni ludzie nie są przypadkiem bezmyślnymi istotami brnącymi do nikąd. U samego kresu, nasz bohater odkrywa, że prawda, której szukał uległa samo destrukcji. Został kompletnie sam............ Tak w skrócie przebiega akcja „The devil’s hall of fame”. Jak szanowny Czytelnik Caladana zapewne zdążył zauważyć, oceniłem ten album rzadką notą dziesięciu punktów. Mimo, że dla niektórych ocena ta może być zawyżona, będę tkwił z uporem maniaka przy propagowaniu niezwykłości tej muzyki. Upraszczając wspomnę, iż nawet progfani nienawidzący wręcz „progowych łomotów” (jak to ładnie się ostatnio nazywa progmetal:-) odnoszą się do produkcji Beyond Twilight z należytym szacunkiem. Dla wielbiciela owych „łomotów” jest to po prostu Mistrzostwo Świata. Na zakończenie mała dygresja. Na początku recenzji nazwałem Beyond Twilight projektem. I tu popełniłem błąd. Finn Zierler twierdzi, że BT jest normalnym, koncertującym zespołem i zamierza nagrać kolejne albumy. Znakomicie. Oby „The devil’s hall of fame” nie podzielił losów innych genialnych debiutanckich krążków, których kontynuacje nie dorastały do pięt lub co najwyżej stanowiły marny duplikat. Pożyjemy, posłuchamy....... październik 2001