Ignorancja płytowych wytwórni wobec całej rzeszy młodzieżowych zespołów, które z początkiem lat sześćdziesiątych pojawiły się na scenie na Wyspach Brytyjskich, mówi o nieufności wobec tego nowego zjawiska jakim zaczynał być rock and roll. Kontrakty płytowe uzyskiwali piosenkarze pokroju Cliffa Richarda i Adama Faitha, z reguły ugładzeni, bliscy słodko-balladowej tradycji sprzed rock’n’rollowego boomu w Ameryce. Jako jeden z pierwszych trafnie oceniając potencjał rodzącej się sceny był Brian Epstein. Manager The Beatles pukał do drzwi paru wytwórni i dopiero George Martin, przedstawiciel EMI zaraził się entuzjazmem Epstaina bo o muzyce zespołu takie miał zdanie: „Zrozumiałem, dlaczego nikt nie chciał ich nagrywać, byli okropni.”
Jak beatlesowski sukces zmienił sytuacje na rynku? Wytwórnie zaczęły nagrywać wszystkie pozostałe – lepsze i gorsze – grupy z Liverpoolu. Trzeba było trochę czasu by producenci zrozumieli, że nie chodzi o fenomen miasta, ale o ogólnokrajową eksplozję. Najwcześniej przeczuli to łowcy talentów z wytwórni Decca. Wprawdzie w 1962 roku odrzucili Beatlesów, ale w to miejsce wskoczyła popularna później grupa Brian Poole and The Tremeloes. A największym strzałem było zatrudnienie kwintetu The Rolling Stones.
Także Parlophone zaczął dość wcześnie nagrywać grupy spoza Liverpoolu, takie jak Alexis Korner Blues Incorporated z Londynu, czy The Hollies z Manchesteru. Dla Columbii nagrywali Dave Clark Five z Tottenhamu i Freddie And The Dreamers, a z Manchesteru a HMV złowiła zespół Manfreda Manna.
Manfred Mann (właśc. Mike Lubowitz) był jazzmanem z RPA, gdzie studiował pianistykę pod okiem profesora Hartmana na uniwersytecie w Johannesburgu. Na Wyspy Brytyjskie przybył w 1961 roku by pogłębić muzyczną wiedzę w zakresie teorii i harmonii. Na miejscu utworzył wraz z wibrafonistą M. Hugg’em jazzowy band. Jednak już w marcu 1963 roku jako Manfred Mann zadebiutował w londyńskim klubie Marquee już z rhythm’n’bluesowym repertuarem.
Pierwsza płyta zespołu zatytułowana „The Five Faces Of Manfred Mann” została wydana w 1964 roku. Już pierwszy numer, standard bluesowy „Smokestack Lighting” pokazuje, że mamy do czynienia z czymś innym i świeżym. Pierwsze to wokal. Jones śpiewa niczym stary bluesman z Delty, jego gra na harmonijce ustnej też robi wrażenie. Drugie to emocje. Młodzieńcza iskra podpala ogień, który trwa przez całą płytę. Trzecie to niezwykła kultura wykonania utworu. I tak jest z całą płytą. Nieważne czy to są standardy jak: „Hoochie Coochie” czy „I Got Mojo Working” czy to własne numery „I’m Your Kingpin” , „Without You”, utwory na płytach Manfreda Manna są wyszlifowane jak lśniące diamenty.
O głosie Paula Jonesa wspomniałem (jestem pod dużym wrażeniem) natomiast instrumentalnie ciekawa jest gra lidera na fortepianie , Mike Vickers świetnie wczuwa się ze swoim saksofonem i fletem w klimat utworów a i swoje trzy grosze dorzuca Mike Hugg grając na wibrafonie. Debiut grupy Manfreda Manna o tyle jest ciekawszy od płyt innych wykonawców z tamtych czasów ,choćby The Rolling Stones, ponieważ jak na tak młodą obsadę zagrany jest bardzo profesjonalnie i z dużym wyczuciem smaku. No bo żeby pokusić się o utwór jazzmana Connaballa Adderleya „Sack O’Woe” to trzeba znać więcej niż parę akordów a i entuzjazm młodzieńczy nie zawsze pomoże.
Gorąco polecam tą płytę jak i następne Manfreda Manna, muzyka który działa na rynku muzycznym do dziś.