Mam dużą słabość do Szwedów z Evergrey. Ich wydany w 2014 roku Hymns for the Broken był przed dwoma laty moim płytowym numerem jeden, a ubiegłoroczny występ w katowickim Spodku tylko utwierdził mnie w owej słabości do nich. Niby panowie już nagrywają nowy album, jednak nie ujrzy on światła dziennego za chwilę. Jak przetrwać do kolejnego krążka Toma S. Englunda i spółki?
A choćby zapuszczając sobie ten, jeszcze w miarę świeży, bo wydany w ubiegłym roku, dysk. To załoga z kanadyjskiego Ontario działająca od dekady i mająca na swoim koncie trzy pełnowymiarowe albumy: World of Silence (2008), Fall from Grace (2011) i właśnie recenzowany Purgatory. Nie będę ściemniał, że śledziłem do tej pory ich twórczość. Trafiłem na nich właśnie dzięki Evergrey, u którego boku muzycy zagrali podczas amerykańskiej trasy.
To tu, to tam przeczytać można, że w ich muzyce słychać inspiracje Symphony X, Stratovarius… Hmm, może jakieś śladowe ilości ich stylu na Purgatory są, niemniej album ten jest przede wszystkim absolutną kopią Evergrey! Wiem, wyraz „kopia” brzmi w muzyce nieszczególnie. Wielu poszukujących fanów dostaje mdłości, gdy tylko słyszy kolejnego naśladowcę jakiejś cenionej kapeli. Czasami jednak całkiem miło jest posłuchać ulubionych dźwięków w wykonaniu kogoś innego. Tak jak na przykład zapomnianego już nieco szwajcarskiego Cosmosu, bezczelnie zrzynającego z Floydów.
I z Borealis tak właśnie mam. Choć na Purgatory nie ma ani krzty „własnego ja”, w oczekiwaniu na nowy album Szwedów słucha mi się tej płyty po prostu dobrze. Tym bardziej, że muzycy chcą dogonić swoich „mistrzów” niemalże w każdym aspekcie! Podobnie jak Evergrey serwują mroczny concept, opowiadający w ich przypadku o dziecku uwięzionym w tytułowym czyśćcu. Ponadto wokalista Matt Marinelli, choć chwilami zbliżający się barwą do Russella Allena z Symphony X, tak naprawdę mocno stylizuje się na Toma S. Englunda wokalną mrocznością i złowieszczością. No i są oczywiście cięte, koszące gitarowe riffy i obowiązkowo striggerowana perkusja. Nawet gitarowe solówki wyglądają jakby wychodziły spod palców Henrika Danhage. Nie brakuje też Evergreyowego patosu i wzniosłości. Różnice daje się zauważyć jedynie w niektórych klawiszowych formach. Bardzo przyzwoicie jest też z nośnością i melodyką numerów. Mają swój potencjał Past the Veil, From the Ashes, The Chosen One, czy świetny Destiny. A i ballady Darkest Sin i Rest My Child zostają w pamięci.
Nie wiem, czy im tą dosyć jednostronną recenzją nie robię krzywdy, bo po zainteresowaniu koncertem Evergrey w Polsce przed kilku laty wnoszę, że szału na taką twórczość w naszym smutnym kraju nie ma. Z drugiej strony miłośnicy dark progressive metalu powinni się z tym krążkiem zapoznać, choć wszystko co na nim zagrano już było.