Kiedyś, jakoś w drugiej połowie lat 90., miałem przez pewien czas (z pomocą dwóch kompanów z ogólniakowej ławy) ciąg na słuchanie Dżemu. Nie tylko słuchanie – oglądało się też, co się dało, czytało się też książki, w tym biografię autorstwa Jana Skaradzińskiego. W tymże dziele jeden z panów gitarzystów – bodajże Jerzy – wymienił jako ulubioną polską płytę właśnie „Bez grawitacji”. Szukałem tego dzieła przez pewien czas, bez większego skutku, a potem… jakoś zapomniałem o tej płycie. A tu nagle, za sprawą GAD Records, wpadł mi w rączki srebrny krążek. Wydanie – jak na GADa przystało – eleganckie: gruba książeczka, trochę nagrań dodatkowych…
Solowa płyta gitarzysty, do tego w pełni instrumentalna – no to już wiemy, z czym się to je. Sygitowicz (który sam nagrał lwią część muzyki) na szczęście pozostaje po tej jasnej stronie mocy: „Bez grawitacji” dużo bliżej do płyt takiego Jeffa Becka czy Ala Di Meoli niż ultrawymiataczy w rodzaju Vaia czy Petrucciego. Dominują dość spokojne, niespieszne tempa, klarownie prowadzone gitarowe melodie, pokazujące warsztat i dużą biegłość, ale nigdy nie popadające w epatowanie wirtuozerią dla wirtuozerii. Do tego brzmienie typowe dla lat 80.: nieco syntezatorów, także gitarowych, elektroniczna perkusja. Płytę przyjęto bardzo pozytywnie, także na Zachodzie – więc tym lepiej, że doczekaliśmy się porządnej reedycji.
Te elektroniczne nowinki czasem wypadają ciekawie – jak w „Lewej prostej”, gdzie czarującą partię gitary elektrycznej ładnie uzupełnia syntezator gitarowy (choć akurat sam autor nie jest z brzmienia tego utworu zadowolony). Czasem w ogóle schodzą na dalszy plan, jak w „Niespełnieniu”, gdzie Sygit czaruje piękną gitarową melodią… Bo dominują właśnie ładne melodie, dające Ryszardowi pole do popisania się eleganckimi partiami gitary, jak w utworze tytułowym (gdzie dodatkowo mamy ładny popis Zbigniewa Namysłowskiego). Czasem zaskakuje gorącymi, bujającymi rytmami, jak w bodaj najsłynniejszym nagraniu z płyty, latynoskim „Cavalcado” (mającym w sobie sporo z klimatu twórczości Ala Di Meoli) i rozbujanym, roztańczonym „Opóźnionym do Bostonu”. Potrafi też być majestatyczny, nieco podniosły, jak w „Opus 1983”, gdzie zgrabnie poskładano ze sobą partie nagrane na kilkunastu różnych gitarach. Choć fakt, że czasem te nowoczesne brzmienia rzeczywiście po latach trącą myszką („Na kacu”)…
W wersji CD całość uzupełniają cztery nagrania dodatkowe: „Odrzucony narzeczony” to kompozycja z singla, pozostałe trzy to fragmenty z radiowych sesji z lat 1983-84. I bynajmniej nie ustępują one poziomem temu, co znalazło się na czarnym krążku, wręcz przeciwnie, są to rzeczy równie udane. A czasem się zastanawiam, czy nie byłoby dla oryginalnej płyty lepiej, gdyby takie „Na kacu” zastąpić „Gwiezdnymi łąkami” (znów z Namysłowskim).
Kapitalna reedycja bardzo dobrej płyty. Jak najbardziej polecam.