Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek piętnasty.
Była w tym cyklu płyta, na której Vangelis na pewno nie grał, czyli debiut solowy Jona Andersona, a teraz jest płyta na której gra, chociaż nie jest wymieniony na liście płac. Ale gra – ponad wszelka wątpliwość. Do tego nagrano to w jego studiu Nemo, a za konsoletą zasiadł jego rodzony brat Niko.
Myslę, ze takich płyt, nagranych w Nemo, na których Vangelis grał, a Niko je produkował znalazłoby się jeszcze kilka, ale wybrałem akurat tą z kilku powodów. Po pierwsze bardzo ją lubię, po drugie jest to o tyle ciekawa rzecz, że nowofalowa. A po trzecie włoska edycja Rolling Stone’a zaliczyła ją do grona stu najważniejszych płyt włoskiej muzyki rozrywkowej. Czyli jakieś powody są. Chociażby ten Vangelis na płycie nowofalowej. Wydarzenie raczej rzadkie. Co prawda, tak jak wspomniałem – nie ma go wymienionego wśród tych, co na tej płycie grali, ale wystarczy posłuchać kilku fragmentów, żeby jakiekolwiek wątpliwości się rozwiały – bo jeżeli nie on tu gra, to kto? Jego klon?
Nazwa Chrisma może nie być specjalnie obca tym, którzy znają takie wydawnictwo „Mini Max”. Kiedyś, już prawie dwadzieścia lat temu (bosz, jak ten czas leci…!) takiego składaka przygotował Piotr Kaczkowski. Znalazło się tam sporo różnych fajnych numerów, między innymi „Lola” Chrismy. Utwór ładny, co zupełnie niereprezentatywny dla całej płyty. Która jest normalnie nowofalowa, a nawet punkowa. A biorąc pod uwagę rok wydania, czyli koniec 1977, to nawet trudno zorientować się od kogo zżynali. Kraftwerk na pewno, może Suicide, których pierwsza płyta ukazała się nieco wcześniej i jakimś cudem wpadła w ręce Włochów? Ale wątpię. Wychodzi na to, że Chrisma z „Chinese Restaurant” to głównie własne pomysły. Trzeba przyznać, że całkiem dobre i oryginalne. Na pierwszy rzut ucha mieszanina mocno eklektyczna – gitary, elektronika, vangelisowski patos, kabaretowa ballada – Misz masz. Kilka utworów, „C Rock”, „Black Silk Stocking”, czy „What For” przygotowano w podobny sposób – szybki, ostry, elektroniczny beat, minimalistyczny akompaniament – gitarowy, lub elektroniczny, prosty, kilkuzdaniowy tekst. Można powiedzieć, że są to takie najbardziej punkowe momenty (szczególnie „What For” i „Wonderlust”). Całkowitym ich przeciwieństwem jest nastrojowy „Lycee”. Długi, bardzo, ładny utwór, który tak jak „Lola” trudno uznać za nowofalowy. W przypadku tego utworu i obu części „Thank You” (*) nie ma żadnych wątpliwości, że syntezatory obsługuje Vangelis.
Ale w tym szaleństwie stylistycznym jednak była metoda. Wbrew pozorom gdzieś ma to wspólny mianownik – czort wie jaki, ale nigdy nie miałem wrażenia, że coś mi tu nie pasuje. Chyba wszystko to łączy klimat takiej artystowskiej dekadencji.
W ogóle samo pochodzenie Chrismy jak na grupę nowofalowa było nieco niecodzienne, bo popowe. Warto znaleźć na jutubie ich występ na jakimś włoskim festiwalu z 1976 roku – wyglądają na wszystko, tylko nie na nową falę – Maurizio w fryzurce na pazia, w błyszczących spodniach, z nagim torsem, Christina w długiej sukni, z równie długim rozcięciem (wyglądała bardzo ładnie), wszystko to raczej pasowało do disco. Aż tu kilkanaście miesięcy później mamy Chińską Restaurację – rzecz z zupełnie innej i to o wiele bardziej ambitnej beczki. Ale też i słychać, że Chrisma nie wzięła się z rock’n’rolla i punka, jak większość wykonawców nowofalowych. Tu nie ma rock’n’rolla, to jest bardziej artystowskie, wyrafinowane, ocierające się nawet o pastisz i kabaret. Znać tu dużo większą muzyczną erudycję niż u przeciętnego wykonawcy tego rodzaju. Wiek też nie ten – Maurizio to rocznik 1942 – tak z piętnaście lat starszy od reszty punkowo-nowofalowej zgrai. Zresztą nie wziął się on z nikąd, na scenie muzycznej z pewnym powodzeniem działał od ponad dziesięciu lat, ze swoim zespołem New Dada, potem solo, a potem razem z żoną wymyślili Chrismę.
Po „Chinese Restaurant” Chrisma wydała jeszcze jeden album, „Hibernation” – równie dobry, a może nawet i lepszy, a potem Arcieri i Moser zmienili nazwę grupy na Krisma, zaczęli grać synth-pop i to nie specjalnie dobry (ciekawostka – w tym czasie grał z nimi niejaki Hans Zimmer). Znam dwie wczesne płyty Krismy z lat osiemdziesiątych i nie znalazłem na nich wiele ciekawej muzyki. Tak, że z czystym sumieniem polecam Chrismę, a Krismę można sobie odpuścić.
Niestety historia tego rodzinnego duetu już się zakończyła – Maurizio Arcieri zmarł w styczniu tego roku.
(*) - warto zwrócić uwagę na listę osób wymienionych w drugiej części tego utworu – daje do myślenia, ale też i sporo wyjaśnia