The Darkness powracają z czwartym albumem zatytułowanym Last Of Our Kind. Zespół grający szeroko rozumianego hard rocka kojarzony jest przede wszystkim ze śpiewającym na wysokich rejestrach Justinem Hawkinsem, ale tym razem jest go znacznie mniej, a prym wiedzie jego brat Dan, który jest zarazem producentem albumu. W efekcie pojawiło się w brzmieniu Darknessów nieco gitarowej świeżości. Mimo tego Last Of Our Kind to jednak w moim odczuciu najsłabszy album zespołu, co jednak niekoniecznie oznacza, że nie warto po niego sięgnąć.
Last Of Our Kind w domyśle miało zahaczać o medival rocka, ale ostatecznie nawiązania są sporadyczne – a to stylizowany wokal na średniowieczną przypowieść, a to mandolina, czy inne mniej powszechne instrumenty. Poza tym jest to wciąż granie spod znaku KISS, Motley Crue, Queen, czy AC/DC. Płyta ma kilka momentów szczególnie interesujących – solidny „Open Fire”, czy mięsisty „Roaring Waters”. Nie można także pominąć zwariowanego „Mudslide”, który wędruje przez przeróżne gatunki – od rock’n’rolla po psychodelię. Uwagę przykuwają też stadionowe, melodyjne „Mighty Wings” i „Sarah O’Sarah”, które spokojnie podbiłyby radiowe playlisty w latach 80. Do tego mamy kilka numerów, które podążają kierunkiem wskazanym przez zespół na poprzednich albumach i parę momentów zdecydowanie słabszych (chociażby nudnawy singiel „Barbarian”).
Największym problemem Last Of Our Kind jest niewielka liczba chwytliwych melodii, które tak bardzo przywiązywały słuchacza do poprzednich dokonań The Darkness. Po włączeniu albumu i przesłuchaniu wszystkich 10 numerów niewiele zostaje „w głowie”. Wciąż całości słucha się z przyjemnością, jest to kawał solidnego grania, ale trochę brakuje tego, co zespół wyróżniało na poprzednich płytach. A, no i całość trwa niewiele ponad 40 minut – za krótko.