Kolejna, bardzo dobra płyta z tego roku.
Prawie dekadę temu The Darkness mocno namieszało na brytyjskiej scenie rockowej, błyskawicznie wdzierając się na szczyty list przebojów. A potem równie szybko stamtąd zlatując. Po zaledwie dwóch płytach cała impreza poszła się paść, bo szanowny pan wokalista ćpał kokę na kilogramy i trzeba było odstawić go na odwyk. Jednak na szczęście kosztem niemałych sił i środków, udało się zatrzymać biodegradację żywego organizmu zwanego Justin Hawkins na poziomie umożliwiającym w miarę sprawne funkcjonowanie. Doszedł on jakoś do siebie, potem przeprosił się z kolegami i bratem, a rok temu odtrąbiono reaktywację zespołu.
Wiele się po niej nie spodziewałem, zresztą poprzednio też specjalnie za The Darkness nie szalałem. Co prawda fajny był to band grający mieszankę Sparks, hard-rocka i Queen, fajnie się tego słuchało, ale było to dla mnie zbyt kabaretowe i zbyt zwariowane i nieco za mało poważne. Po „Hot Cakes” sięgnąłem, bo w Trójce usłyszałem kilka numerów, które zdecydowanie mi podeszły. Trochę się The Darkness zmieniło. Co prawda dalej Hawkins popisuje się swoim świdrującym falsetem, tyle, że jakby z większym umiarem. Dalej jest to żywiołowy, imprezowy rock, ale mniej imprezowy, a bardziej rock. Co tu dużo mówić, lat przybyło, doświadczeń życiowych też, niekoniecznie tylko tych przyjemnych, no to i nieco zmieniły się pomysły na własną muzykę. Oczywiście od razu możemy poznać, że to The Darkness, bo mama-natura obdarzyła Justina Hawkinsa tak charakterystycznym głosem, że nie ma mowy o pomyłce (jest jeszcze ewentualnie tylko młodszy z braci Mielonka). Po pierwsze jest to The Darkness jakby bardziej dojrzały i poważniejszy – sam Hawkins zbytnio nie szaleje ze swoim wokalem po dużych wysokościach, a robi to w sposób bardziej uzasadniony, przez co bardziej skuteczny. Po drugie – wcześniej był to band jak najbardziej rockowy, ale taki nie do końca poważny, dużo było w tym kabaretu i pastiszu – odbierało się ich z lekkim przymrużeniem oka. Co prawda, trudno powiedzieć, żeby „Hot Cakes” było takie stuprocentowo sierozne, ale jest to płyta bardziej poważna i dojrzała niż dwie poprzednie. Doroślejsza. No nie, sztywniactwo ich nie dopadło. Pod tym względem dojrzalsza, że z większą premedytacją potrafią dokopać słuchaczowi. Jak się gra rocka nie zapomnieli. Co więcej sprokurowali najcięższą i najostrzejszą płytę w swojej karierze. I do tego najlepszą! Oprócz znanych już Queenowo-glamowych klimatów pojawiły się naprawdę „zawiesiste” hard-rockowe riffy (co prawda one już i wcześniej były, ale nie tak wyraziste) i wszystko to zaczęło momentami AC/DC przypominać. Zdecydowanie wszystko to teraz lokuje się w pobliżu łagodniejszej odmiany metalu. W każdym razie na jednej scenie z Airbourne i White Wizzard na pewno by się nie pogryźli. Kilka numerów udało im się tutaj, że żadnych reklamacji – "Nothin's Gonna Stop Us" zasuwa aż miło (podobieństwo do „Don’t Stop Me Now” raczej zamierzone), „Living Each Day Blind” sporo kapel typu Boston mogłoby spokojnie nagrać w czasach swojej największej świetności i nie byłby to najgorszy utwór na płycie, jest jeszcze "Everybody Have a Good Time" z „piorunowym” riffem, "She Just a Girl, Eddie" jest lekko kopnięte, jak numery z poprzednich płyt, ale też dobre. Jednak nie zawsze jest tak różowo – własna wersja „Street Spirit” Radiohead to spora pomyłka. Co prawda zagrana z iście metalową werwą, ale i tak wyszła raczej bez sensu. Drugi numer, którego powinno nie być na „Hot Cakes” to „Forbidden Love” – już ten wstęp flamenco mógł budzić pewne zaniepokojenie, potem też nie jest lepiej – strasznie banalny numer. Do zapomnienia. Za to największą wadą tego krążka jest to, że się nie znalazł się na nim najlepszy utwór, który jest tylko na wersji „deluxe edition” – czyli „Cannonball” z gościnnym udziałem Iana Andersona.
„Hot Cakes” to dla mnie spore zaskoczenie in plus. To kawał sympatycznego hard-rocka i w jakichś ewentualnych rocznych podsumowaniach na pewno o tym nie zapomnę. Mam nadzieję, że jest to dopiero początek nowej kariery The Darkness, bo to jednak mimo wszystko jedna z oryginalniejszych i bardziej malowniczych kapel brytyjskich.