L, wydana we wrześniu 1976 roku druga płyta solowa Steve’a Hillage’a, odniosła znaczny sukces komercyjny, wzbudzając większe niż dotąd zainteresowanie młodym gitarzystą nie tylko w Wielkiej Brytanii i na Starym Kontynencie, ale też w Stanach Zjednoczonych, gdzie po serii występów Steve Hillage Band na początku ‘77 trafiła nawet na prestiżową listę „Billboard” 200[1]. To właśnie pozytywne recenzje nowego longplaya, jak również entuzjastycznie przyjmowane występy sceniczne Hillage’a i towarzyszących mu instrumentalistów w Wielkiej Brytanii i Francji, rychło skłoniły muzyka do wyjazdu do Nowego Świata. Tam w roku 1977 nie tylko koncertował, lecz i nagrał swój trzeci album, Motivation Radio, który powstał nie, jak L, na Wschodnim Wybrzeżu, lecz na zachodzie USA, w kalifornijskim Mieście Aniołów.
Za Oceanem zespół Hillage’a otwierał w styczniu i lutym koncerty grupy Electric Light Orchestra, święcącej wielkie sukcesy po wydaniu bestsellerowego A New World Record we wrześniu roku poprzedniego[2]. Mimo że rozpisane na 6 tygodni występy Hillage’a cieszyły się uznaniem, gitarzysta miał po nich mieszane uczucia. Z dystansem podchodził do opinii fanów i mediów, uznających go za kolejnego angielskiego reprezentanta rocka progresywnego, za którego wcale nie uważał się, postrzegał bowiem zarówno siebie, jak też innych artystów zaliczanych w poczet sceny Canterbury za zjawisko muzycznie odmienne od np. Yes czy Genesis. Co dodatkowo go mierziło, to krytyczne reakcje zaszokowanych fanów na to, czego akurat słuchał, o czym informował ich w odpowiedzi na udzielane mu pytania. Oto kiedy wyjawiał, iż podobają mu się ostatnie płyty takich zespołów (około)funkowych, jak Earth, Wind & Fire (Spirit), Funkadelic (One Nation Under a Groove) bądź Parliament (The Clones of Dr. Funkenstein), często słyszał od indagujących go osób o niewyrobionym smaku i/lub ograniczonych gustach, których tak wtedy, jak też dzisiaj i w przyszłości było, jest i będzie co niemiara, pełne niedowierzania i dezaprobaty słowa w rodzaju „Co?! Ty słuchasz disco?!” (skąd my to znamy, Redakcjo ArtRocka?). Konstatując ze smutkiem, że również wśród miłośników muzyki występuje coś w rodzaju „muzycznego apartheidu”, a przy tym pragnąc umknąć przed przypinaną mu etykietką z napisem „rock progresywny”, pokojowo nastawiony do ludzi i świata Hillage niejako buntowniczo postanowił, iż kolejna płyta będzie odmienna od wcześniejszych, mniej progrockowa, a bardziej elektroniczna i funkowa.
Nim jednak gitarzysta wszedł do studia, wrócił z towarzyszącym mu zespołem do Europy. Tam w trakcie marcowych koncertów w niemieckim Bensbergu i w Londynie, po których Steve Hillage Band uległ rozwiązaniu, oraz w maju podczas paryskiego występu w ramach reunion show Gongu zarejestrowany został wartościowy materiał, wydawany potem na różnych wydawnictwach[3]. Następnie Hillage ponownie przybył z ukochaną Miquette Giraudy do Stanów, gdzie w lipcu w studiach Record Plant i Westlake Audio w Los Angeles zarejestrował kompozycje, które miały wypełnić jego nowy album.
Oprócz partnerki (syntezator, wokal wspierający) w studio towarzyszyli Steve’owi (gitara, syntezator gitarowy, syntezator, shehnai, śpiew) Reggie McBride (bas) i Joe Blocker (perkusja), tworzący doborową, przydającą utworom z lekka funkowego charakteru sekcję rytmiczną, jak również, last but not least, Malcolm Cecil, którego Hillage poznał dzięki pośrednictwu pewnego dziennikarza w trakcie niedawnej trasy koncertowej po włościach Wuja Sama. W trakcie lipcowych sesji Cecil zagrał na Goliacie, znaczy się przeciwieństwie Dawidowych rozmiarów Minimooga, innymi słowy na największym polifonicznym syntezatorze analogowym świata - T.O.N.T.O., tj. The Original New Timbral Orchestra, który zresztą kilka lat wcześniej własnoręcznie skonstruował do spółki z Robertem Margouleffem, jak on członkiem-założycielem duo Tonto’s Expanding Head Band, pod którego szyldem ukazały się dwa wczesne albumy muzyki elektronicznej, Zero Time (1971) oraz It’s About Time (1972), cenione zresztą przez Hillage’a. Cecil, wraz z Margouleffem współproducent słynnych i wyjątkowych – także dzięki użyciu TONTO - płyt Stevie’ego Wondera z pierwszej połowy lat 70., po negocjacjach zgodził się nie tylko zagrać na trzecim albumie Steve’a, ale też zająć jego produkcją, co – w przekonaniu gitarzysty – miało zapewnić Motivation Radio funkujące brzmienie.
Longplay wypełniło 9 kompozycji. Spośród nich 8 zostało napisanych wiosną, już po powrocie zza Atlantyku przez Hillage’a i – w warstwie tekstowej – Giraudy, a 1, mianowicie najlepiej obecnie znana w wersji The Rolling Stones Not Fade Away (tu z dopiskiem Glide Forever, przynoszącym - i słusznie! - skojarzenia z napisaną za czasów Gongu I Never Glid Before) przez sławnego Charlesa Hardina (alias Buddy Holly) i Normana Petty’ego. Są to utwory po większej części niedługie, ok. 3- lub 4-minutowe, za wyjątkiem Searching for the Spark i Radio, które jednak z czasem trwania 5 i pół oraz nieco ponad 6 minut też nie należą do szczególnie długich. W istocie w owym czasie Hillage miał dość materiału, by wypełnić nim dwa longplaye, które, jak zrazu planował, miały nazywać się The Red Album i The Green Album. Lecz ostatecznie „Czerwony album” zmienił swą roboczą nazwę na Motivation Radio, utworzoną od nazw dwóch kawałków z pierwszej strony longplaya.
Okładkę płyty ozdobiono zdjęciem postaci Hillage’a, trzymającego gitarę elektryczną i stojącego na tle wielkiej wody oraz – w rzeczywistości tkwiącego w głębi lądu - 64-metrowego radioteleskopu z australijskiego Parkes Observatory. Wycelowany w nieboskłon, skierowany ku gwiazdom, radioteleskop ten posłużył m.in. do poszerzenia wiedzy astronomicznej człowieka, a był też jedną z tych anten, dzięki którym Ziemianie z zapartym tchem śledzili lądowanie misji kosmicznej Apollo 11 na Księżycu oraz pierwsze a nieśmiałe, lecz wielkie dla ludzkości kroki pojedynczych homo sapiens na jego powierzchni, stawiane w pamiętne dni lipca 1969 roku. Z kolei na tylnej okładce longplaya znalazła się karta Rydwanu z talii Tarota i prastary symbol skarabeusza. Podobnych, mniej lub bardziej jasnych odniesień do kosmologii, astronomii, astrologii, wróżbiarstwa, filozofii, religii, magii, spirytualizmu, mistycyzmu, krążących we wszechświecie energii czy zawsze będącej w cenie miłości jest więcej, również w wyrażających nadzieję na lepszą przyszłość, egzaltowanych tekstach, jakie ułożono do poszczególnych utworów. Warto dodać, że napędzani ideami New Age Hillage i Giraudy wyrazili tu także fascynację kinem science fiction – oto we wnętrzu okładki wydrukowano słowa May the Force be with you, „Niech Moc będzie z tobą”, obecnie kultowe, zaś w ’77 dopiero co poznane za sprawą pierwszej odsłony Gwiezdnych wojen, Nowej nadziei, której premiera odbyła się w maju. O tym, że w owym czasie para pozytywnie i radośnie nastawionych do życia muzyków żywiła „nową nadzieję” na lepsze jutro i dla świata i ludzkości, i dla siebie samej i swojej kariery, którą Hillage, jak już wiadomo, chciał podówczas skierować na inny tor muzyczny, przekonują już słowa otwierającej album piosenki, Hello Dawn.
Wskutek użycia TONTO i innych syntezatorów płyta w przeważającej mierze skąpana jest w elektronice. Równie istotnym wyróżnikiem zawartych tu kawałków jest gitarowe glissando, z którego za sprawą albumów sygnowanych rodowym nazwiskiem, a wcześniej płyt Gongu Hillage, jak przed nim Daevid Allen, był już zasłynął. Partie z wykorzystaniem tej techniki Steve, najwyraźniej wierzący w numerologię, intencjonalnie nagrał siódmego dnia siódmego miesiąca (tysiąc dziewięćset) siedemdziesiątego siódmego roku (7-7-1977), by nadać płycie mistyczną otoczkę i może zagwarantować dobrą jej recepcję wśród recenzentów i reszty słuchaczy, wszak według popularnych wierzeń 777 to liczba pełni, doskonałości i szczęścia. Przechodząc jednak do samych utworów – w optymistycznie nastrajającym Hello Dawn Steve gra z entuzjazmem w asyście niemniej rozentuzjazmowanych muzyków, na koniec uraczając odbiorcę pełnymi polotu i inwencji, efekciarskimi a cięto riffowanymi popisami, przypominającymi, iż Hillage to jeden z najznakomitszych gitarzystów, jakich nosiła Matka Ziemia. Muzyk udowadnia to i w kolejnych numerach, choćby w zwieńczeniu funk-progrockowego, obok m.in. dokonań Funkadelic chyba inspirowanego też wydanym w ’76 Presence Led Zeppelin Motivation, utworze, w którym obok kunsztownej solówki lidera na szczególną uwagę zasługuje gra wybijającej wyrazisty beat sekcji rytmicznej McBride-Blocker, wśród syntezatorowych pogwizdywań doskonale współpracującej z gitarzystą. Nerwowo rozpoczyna się ostrzejszy od poprzedników Light in the Sky, poprzetykany gwałtownymi i hałaśliwymi, punk- czy hardrockowymi wstawkami, z którymi kontrastuje pełen zadziwienia i lęku, eteryczny głos raz po raz wyskakującej na pierwszy plan, niczym Filip(ina) z konopi, Miquette Giraudy, niosący skojarzenia ze zwariowanymi piosenkami Gongu doby Allen-Smyth. Długie i stonowane zakończenie tego utworu o zmieniającej się aurze i godnych uwagi partiach perkusisty należycie poprzedza trwające 6 minut i kwartę Radio, które niespiesznie rozwija się wśród pięknie niosących się dźwięków kreowanych z pomocą syntezatora i gitary Hillage’a, sięgającego tu po rozmaite techniki, w tym i oczywiście ujmujące w jego wykonaniu glissando. Przez grubo ponad 3 i pół minuty kompozycja wspaniale rozwija się, kiedy jednak ostatecznie otrząsa się z marzeń sennych, ożywia i przyspiesza, mocniej stąpa, już niczym szczególnym nie wyróżnia się. Nie mając właściwego zakończenia i nijako cichnąc, rozwiewa jak najbardziej pozytywne wrażenie z pierwszej części utworu. Nie zaskakuje też otwierająca drugą stronę longplaya, po trosze beatlesowka, ciepła i ładna balladka Wait One Moment. Bardziej interesująca jest spacerockowa, czerpiąca z science fiction Saucer Surfing, o łatwo rozpoznawalnym, charakterystycznym Hillage’owskim brzmieniu, dynamiczna w pierwszej części, w drugiej zupełnie spokojna i wypełniona (niby) głosami ufoludków, lecz chyba nie psotników z Planet Gong. W jeszcze większym stopniu kosmiczna i psychodeliczna jest pławiąca się w elektronice Searching for the Spark. Przenosi słuchacza, pod wrażeniem chwili chętnie opuszczającego własne ciało i pogrążającego się w medytacji, ku transcendencji, skąd jednak ten po pewnym czasie powraca, odnajdując poszukiwaną iskrę skrytą głęboko we własnym wnętrzu. Udany jest także instrumentalny, ociekający gitarowo-syntezatorowym brzmieniem Octave Doctors, swoim mianem nawiązujący do The Octave Doctors and the Crystal Machine, miniatury z „Latającego imbryczka” Gongu. Płytę zamyka singlowy Not Fade Away (Glide Forever), którego początek czerpie z I Never Glid Before, autorskiej kompozycji Hillage’a zawartej na Angel’s Egg, drugiej części Gongowej trylogii Radio Gnome Invisible. I właśnie to retrospektywne rozpoczęcie ostatniego w zestawie kawałka i pomysłowe połączenie go z obdarzoną charakterystycznym rytmem piosenką oryginalnie napisaną przez Holly’ego i Petty’ego jest tym, co w Hillage’owej wersji najlepsze, potem bowiem, mimo że urozmaicana spacerockowymi partiami instrumentów, ciągnie się już wciąż tak samo przez bite 2 i pół minuty, w tym przypadku wyjątkowo długie 2 i pół minuty.
Ogólnie ujmując, wypełniona utworami krótszymi, bardziej zwartymi i gładkimi, aniżeli poprzednie dwa albumy, Fish Rising i L, na których znalazły się tak pyszne i rozbudowane kompozycje, jak Aftaglid, Solar Musick Suite czy Lunar Musick Suite, jest Motivation Radio kolejną udaną pozycją w dorobku Hillage’a. Stanowi wypadkową jego fascynacji muzyką elektroniczną, funkiem, popem, muzyką dance i disco, jak również inspiracji płynących z wcześniejszych doświadczeń muzyka ze sceną Canterbury, psychodelią, fusion, space czy progrockiem, ale też wpływów blues i hard rocka czy będących w ‘77 na topie punk rocka i nowej fali. Przez jednych, może preferujących bardziej uproszczone i przystępne, koherentne, skrzące się i efektowne, dopasowane do radiowego formatu utwory, uważana jest za najlepszą pozycję w całym katalogu Brytyjczyka, przez innych, może ceniących sobie kompozycje dłuższe, o wyższej złożoności i progresywności, za jedną ze słabszych, o ile – przynajmniej w porównaniu z dwiema wcześniejszymi i następną - nie najsłabszą. Ja sam przedkładam nad nią i „eLkę”, i moją ulubioną „Rybę”, co nie przeszkadza mi w słuchaniu z przyjemnością niepozbawionej humoru i doskonałej pod względem wykonawczym Motivation Radio, która przed laty musiała brzmieć niesłychanie nowocześnie, którą zaś ja oceniam wcale wysoko, na 7-8 oczek, co – przy pozytywnym nastawieniu do twórczości solowej Steve’a z lat 70. – przekłada się na 8 artrockowych gwiazdek.
Motivation Radio ukazała się we wrześniu 1977 roku i jak dwa poprzednie longplaye Hillage’owe wydana została nakładem Virgin Records[4]. Promowana singlem Not Fade Away (Glide Forever)/Saucer Surfing, w następnym miesiącu trafiła na UK Albums Chart, gdzie utrzymała się przez 5 tygodni, maksymalnie docierając do 28. miejsca. Celem wzmocnienia kampanii promocyjnej swojego trzeciego dzieła gitarzysta jeszcze we wrześniu sformował drugie wcielenie Steve Hillage Band i ruszył z nim w krótką trasę koncertową, zakończoną 3. listopada ’77 w londyńskim Rainbow Theatre[5], gdzie 10 lat wcześniej Jimi Hendrix puścił z dymem swoją gitarę. Zrazu Hillage zamierzał udać się w tournée po Stanach, ponieważ jednak nowa płyta nie cieszyła się tam tak dużym zainteresowaniem, na jakie liczył[6], już w grudniu wszedł do studia, by rozpocząć przymiarki do stworzenia swojego czwartego albumu solowego, któremu, jak czas pokazał, na imię dano Green, a którego współproducentem został Nick Mason z Pink Floyd.
[1] Wprawdzie wybiła się jedynie na bardzo odległą od pierwszego miejsca 130. pozycję, ale jednak została zauważona i doceniona. W Wielkiej Brytanii osiągnęła maksymalnie 10. miejsce i była notowana przez 12 tygodni, więc przez ok. 3 miesiące.
[2] W książeczce przydanej do wznowienia Motivation Radio (2007) zapisano, iż pierwszy koncert Steve Hillage Band w USA odbył się 11. lutego 1977 roku w nowojorskim Madison Square Garden, co nie jest prawdą. Już 17. stycznia grupa wystąpiła w Phoenix w Arizonie w roli supportu przed ELO, której koncert otwierała również kilka tygodni później w Madison Square Garden (nie wspominając o szeregu innych koncertów zarówno przed, jak i po tym wydarzeniu).
[3] Bensberg (20. marca) - Germany-77 (2007), Live in Germany 1977 (2010), Live at Rockpalast (2014); Londyn (26. marca) – kilka kawałków na Live Herald (1979); Paryż (28. maja) - Gong Est Mort/Vive Gong (1977).
[4] Chociaż naówczas wytwórnia Richarda Bransona już bardziej skłaniała się do punku, niż do progrocka (w maju zawarty został kontrakt z Sex Pistols), Hillage miał do pewnego stopnia wolną rękę przy tworzeniu muzyki, gdyż, jak wspominał: „W owym czasie byłem jednym z ważniejszych artystów Virgin Records, więc jeśli chodzi o muzykę, do pewnego stopnia mogliśmy [Hillage i Giraudy – przyp. aut.] dyktować nasze warunki” (By that time I was one of Virgin Records biggest acts and so we were able to dictate our musical terms in some ways). Nadmienić należy, iż Hillage nic nie miał przeciwko erupcji punku – w sierpniu wystąpił z Sham 69 na festiwalu w Reading.
[5] Koncert ukazał się na krążku Rainbow 1977 (2014). Wcześniej wyimek w postaci Electrick Gypsies zamieszczono na Live Herald.
[6] „Trochę byłem zawiedziony Ameryką – ciężko było mi pogodzić się ze stereotypizującym podejściem do muzyki, jakie tam panowało. Przekonałem się, że w Europie ludzie są znacznie bardziej otwarci na eksperymentowanie” (In some ways I was a bit disappointed by America and the stereotyped attitudes to music were hard for me to accept. I found the headspace that existed in Europe much more conducive when it came to experimentation).