Ćwiara Minęła ™ AD 1989!
To było wiosną 1989 roku – nowy album The Cult w Wieczorze Płytowym. Chyba nie był pierwszy w programie, w każdym razie już słuchałem go przez słuchawki, żeby nie drażnić domowników. Za to mogłem volume podkręcić na maksa. Dłuuugie introoo w „Sun King” ciągnące się jak miesiąc bez wypłaty, napięcie rośnie, aż kontakty iskrzą i wreszcie poooszli… „Sun King”, „American Horse”, „Fire Woman”. Ale co to? Ballada z smykami?! Wow! No i takich zaskoczeń jeszcze trochę było – „Soul Asylum”, „Wake up…” – i lżej, i tak trochę bardziej epicko. Ale najważniejsze, że się nie zawiodłem. „Edie” od razu mi się spodobało, był Iggy w „New York City”, „Soldier Blue” wymiatał najlepiej na płycie, „Fire woman” wcale nie gorzej, jedynie „Wake up…” mi do końca nie przypasowało, bo mi się tak kojarzyło jak skrzyżowanie Bon Jovi z T.Rex.
The Cult spodobało się klasyczne granie hard’n’heavy i nawet już bez Ricka Rubina za heblami dalej podążali tą drogą. Tym razem w miejsce rockowego ortodoksa, producentem został Bob Rock i to słychać – pojawiły się smyki, klawisze i całość jakby nieco złagodniała. Ale tylko nieco. Nie było już tej szlachetnej rockowej surowizny, a brzmienie stało się nieco bogatsze. Czy była to słuszna koncepcja? W pewnym sensie na pewno tak. Nie wiadomo, czy gdyby zdecydowali się na „Electric II” udałoby im się nagrać coś porównywalnie dobrego. Sadząc po rockerach z „Sonic Temple” pewnie jakoś tam daliby radę. Ale lepiej by nie było. „Sonic Temple” też nie jest lepsze, ale ma ta zaletę, że jest trochę inne, bardziej zróżnicowane. Już wspomniałem, że jest ballada ze smykami, w tytułowym nawet trochę Zeppelinów słychać, „Medicine Train” i „Wake Up…” są nieco bardziej akustyczne niż elektryczne, pojawia się tam też harmonijka, bluesem troszkę zalatują. Niewątpliwie różnorodność jest to spora zaleta tego krążka, a z drugiej strony i tak to wszystko trzyma się w ramach gatunkowych. Publiczność również bardzo ciepło nowe wydawnictwo The Cult, fundując mu platynowe nakłady po obu stronach Atlantyku, bo nie da się też ukryć, że było to przystępniejsze niż „Electric”.
Do tej pory nie mogę się zdecydować, która z płyt The Cult podoba mi się bardziej – czy „Love”, czy „Electric”, bo każda z nich skutecznie zamiata podłogę słuchaczem, tylko każda inaczej. Z „Sonic Temple” nie mam takiego problemu – ona jest po prostu słabsza od dwóch poprzednich. Ale jest słabsza w ten sposób, jaki może być słabsza następczyni płyty jakimś sensie przełomowej – wykorzystać koniunkturę, własny rozpęd, podobne pomysły, ale zrobić to z klasą. W przypadku „Sonic Temple” udało się bardzo dobrze, bo jest tu raptem jeden słabszy utwór, a z połowa nie ustępuje tym z „Electric” ani na jotę.
Tak jak wiele płyt z końca lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych – stary domownik, znam na pamięć. Na kasecie to miałem nagrane już kilka tygodni po premierze (nie z radia – prosto z CD), a płytę mam jakieś piętnaście lat.
Bardzo przyjemny kawałek hard-rocka. Szkoda, że później już nic tak dobrego nie nagrali.