Jimmy Barnes nie jest specjalnie popularnym muzykiem w Polsce. Być może niektórzy czytelnicy kojarzą go ze współpracy z INXS – nagrał dwa numery z zespołem, a po śmierci Hutchenca kilkukrotnie wsparł muzyków jako wokalista. Poza tym ten Australijczyk szkockiego pochodzenia znany jest głównie ze swojej długiej, trzydziestoletniej kariery solowej. Na swoim rodzimym kontynencie Barnes ma status prawdziwej gwiazdy i od lat porywa tłumy swoim „skrzeczącym” wokalem (a la Bon Scott). Z okazji wspominanych trzydziestu lat muzyk zdecydował się na wydanie albumu Hindsight, na który składa się czternaście kompozycji obejmujących jego dotychczasową karierę. Na szczęcie nie jest to zwykły „best of” – wszystkie numery zostały nagrane na nowo, przearanżowane, a Barnes zaprosił do współpracy niezwykłych gości. W efekcie powstał album, który ani przez moment nie nuży i jest wspaniałym podsumowaniem dotychczasowej kariery Jimmy’ego.
Muzyka na Hindsight to przede wszystkim mocny, zadziorny southern rock pełen szalonych riffów i wrzeszczących wokali. Jest w tym wszystkim sporo americany i podkręconego country, postawiłbym to obok ostatnich dokonań Kid Rocka. O ile dwa pierwsze utwory nie zwiastują jeszcze niczego wyjątkowego, o tyle już „Good Times”, nagrany z Keithem Urbanem (niezwykle popularna postać sceny country) jest naprawdę fajny. Wokalnie panowie świetnie się uzupełniają, a i brzmienie jest całkiem porządne. Mocno gitarowo i klimatycznie zaraz robi się w „Ride The Night Away”, gdzie do Barnsa dołącza Steve Van Zandt – filar sprinsteenowskiego The E Street Band. Trochę skocznego bluesa, gitarowego feelingu i dęciaków, czyli klasyki gatunku, ale na bardzo wysokim poziomie. Coś zupełnie innego otrzymujemy w „Stand Up”. Funkowo-soulowe brzmienie numeru zawdzięczamy córce Barnesa Machalii i towarzyszącego im The Soul Mates. No i te świetne organy z krótką, ale treściwą solówką na perkusji! Czadersko robi się jeszcze w znajdującym się później na płycie „Love And Hate”. Rock’n’rollowo-punkowy kop pokazuje, że mimo sporej liczby lat na karku Jimmy wciąż potrafi dać do pieca, a wokal ma niezłomny. Kto by zżymał się, że Hindsight jest zbyt monotonny niech sięgnie jeszcze po dwa wolniejsze kawałki – „Stone Cold”, w którym nastrojowego bluesa wprowadza gitara Joe Bonamassy oraz najpopularniejszego utworu Barnesa, czyli „Working Class Man”. Klasa sama w sobie.
Hindsight przejdzie w naszym kraju zapewne bez echa. Tego typu granie jest u nas niezbyt popularne, a szkoda, bo coraz częściej artyści sięgający po dynamiczniejsze country z elementami southern rocka zapełniają stadiony na świecie. Dlatego, że ich muzyka jest zarówno pełna emocji, jak i posiada niezbędnego gitarowego kopa. Tak jest też u prawie sześćdziesięcioletniego Barnesa.