Mozolnie wspinał się na szczyt wysokiego wzgórza, górującego nad okolicą. A tą okolicę porastał gęsty las, który od biedy można byłoby nazwać nawet nieprzebytą knieja, ale nie można by, bo przecież on sam ją przebył. Stanął na szczycie onego wzgórza, a wiatr rozwiewał jego długie, ciemne włosy. Powiódł wzrokiem po okolicy, wsłuchał się w śpiew ptaków, porykiwania nieletnich mutantów na quadach. Próbował się wsłuchać w szum wiatru, ale wiatr akurat nie szumiał, bo był zajęty rozwiewaniem jego długich, ciemnych włosów. – To nic – pomyślał – w tak pięknych okolicznościach przyrody natchnienia starczy nawet bez tego cholernego zefirka. Na takie dictum wiatr się obraził, przestał rozwiewać jego długie, ciemne włosy i poleciał sobie gdzie indziej. Ale nie przejął się tym, pogoda była wspaniała – ciepło, niebo błękitne jak płyn do spryskiwaczy, miejscami poprzetykane delikatnymi, białymi obłokami. Głęboko odetchnął krystalicznie czystym powietrzem, przeciągnął się, aż wszystkie stawy zatrzeszczały. Zdjął z pleców futerał i wyjął z niego swoją ukochaną gitarę – piękna była – w kolorze drzewa, gdzieniegdzie zaokrąglona, gdzieniegdzie rogata, gryf miała ciemny, a główkę podłużną delikatnie obłą na końcu. Ujął ją mocno w dłonie, jeszcze raz spojrzał na nieco i uderzył w struny.
Przelatujący nieopodal dzięcioł dostał pierwszą salwą dźwięków. Poczuł się jak Latająca Forteca w sierpniu czterdziestego trzeciego nad Schwienfurtem – śmierć przed oczami, dusza na ramieniu. Błyskawicznie przeszedł do stromego nurkowania, żeby wyjść z pola ostrzału, ale przesadził z szybkością i zarył dziobem w glebę. Usiadł, otrząsnął się i lekko się zataczając, dalej już uciekał na piechotę. Reszta ptactwa bardziej oddalona od epicentrum lepiej przetrzymała pierwsze uderzenie i teraz śmigała kosiakiem nad samym poszyciem leśnym, bijąc swoje rekordy prędkości o koma sześć, a nawet więcej. Zwierzyna płowa darła ile sił w raciczkach, a miejscowe drapieżniki śmigały jakoś dziwnie na tylnych łapach. Ale to dlatego, że przednimi uszy zasłaniały. Tylko młode mutanty na quadach nic sobie z tego nie robiły. Ale wszyscy wiedzieli, że to niedorozwinięte, głuchawe, słuchające disco-polo ćwiercmózgi. Las stopniowo pustoszał. Gdzieś tam pod drzewem stygł powoli niefortunny zbieracz grzybów. Trudno powiedzieć co go wykończyło – czy dostał apopleksji od muzyki, czy zawału w czasie szybkiej ucieczki. Nieopodal jakiś misio systematycznie i dokładnie przetrząsał plecaki turystów, którzy mieli szybsze nogi i zdrowsze serca od grzybiarza. Dźwięki dobiegające ze wzgórza zupełnie mu nie przeszkadzały, bo na głowie miał ochronne nauszniki, które kiedyś podprowadził jakiemuś drwalowi. Wtedy nawet nie wiedział po co to zrobił, ale jak się teraz okazało – przydały się. Kabanosy, chyba ze dwa kilo grillowej, kilka sześciopaków piwa – łup lepiej niż zacny.
Nasz bohater nie zwracał na to wszystko uwagi. Pogrążony we własnej sztuce, grał, grał, grał i grał. Oby mu tak w piersiach grało…!