Kiedy byłem małym chłopcem (hej), wziąłem w swe ręce płytę, której nie wolno mi było nawet omiatać wzrokiem. Na dotykaniu się jednak nie skończyło, bo rzeczony krążek kusił mnie swoimi dźwiękami tak intensywnie, że musiałem wziąć go w wieczne posiadanie. Album potajemnie wyniosłem z domu, żeby skopiować jego zawartość na kasetę magnetofonową, którą później z lubością odsłuchiwałem aż do kompletnego zniszczenia nośnika. Tak Artur Rojek wraz z Myslovitz pojawił się w moim życiu.
Były to czasy, w których kasety magnetofonowe nie dały się jeszcze wyprzeć z rynku płytom cd, a ludzkość dopiero uporała się z widmem pluskwy milenijnej. Trudno było sobie wtedy wyobrazić Myslovitz bez Artura Rojka. Koniec tego pięknego, muzycznego związku miał miejsce relatywnie niedawno. Wszystko odbyło się po cichu, bez rozgłosu ze strony zespołu, choć w kręgach muzycznych zawrzało. Dyskusja sprowadzała się do prostego pytania: czy zespół może funkcjonować pod tym samym szyldem po zakończeniu współpracy z niezwykle charakterystycznym liderem. Posypały się przykłady wspierające obie strony konfliktu. Ostatecznie Myslovitz wraz z nowym wokalistą wypuścili nowy album, a Artur mimo natłoku obowiązków związanych z OFF Festiwalem znalazł czas, żeby nagrać solowy album.
Choć z Myslovitz rozstałem się wpół drogi pomiędzy jednym, a drugim z opisywanych zdarzeń, to nie mogłem się doczekać albumu Artura. Wciąż żyjący we mnie podrostek podwędzający płyty, naiwnie liczył, że materiał zawarty na Składam się z ciągłych powtórzeń nawiąże do dźwięków, które lata temu pomagały mu poznawać życie. Takich elementów na solowym debiucie Rojka nie znalazł zbyt wiele, za to mężczyzna, który przejął stery, zakochał się na zabój w tym różnorodnym materiale.
Składam się z ciągłych powtórzeń to dziesięć kompozycji utrzymanych w klimatach alternatywnego grania, gdzie rozwiązania typowe dla muzyki rockowej bez wahania wchodzą w symbiozę z elementami rodem z popowych produkcji. Efekt tej relacji początkowo może nastręczyć trudności w odbiorze, ale kiedy już uda się zaakceptować fakt współistnienia obu muzycznych światów, to obraz i dźwięk nabierają ostrości. Wśród kompozycji upchniętych w trzydziestu pięciu minutach płyty znaleźć można spokojne i melancholijne opowieści pokroju odświeżonych Kot i Pelikan oraz Lato '76, a także kończącego wydawnictwo Pomysł 2. Takie utwory czarują nie tylko treścią na najwyższym poziomie, ale i delikatnym podkładem. Na albumie znalazły się jednak kompozycje o wyraźniej zarysowanej warstwie muzycznej, która dryfuje w łakomie rozpostarte ramiona elektroniki rodem z płyt Radiohead. Kokon i Krótkie momenty skupienia hipnotyzują, Lekkość czaruje rytmiką i chórkami, przekaz audiowizualny zachwyca w Beksie. Choć poszczególne utwory różnią się od siebie znacząco, to jednak stanowią niezwykle interesującą mozaikę inspiracji kłębiących się w Arturze Rojku.
Na bardzo duży potencjał tego wydawnictwa składają się nie tylko świetne teksty i równie dobra forma wokalna Artura, ale również oszczędność rozwiązań muzycznych, które dozowane są w wyśmienitych proporcjach. Jednak ponad wszystkim znajduje się element, którego nie da się zastąpić żadnym substytutem - osobowość. To sam Artur, jego podejście do muzyki, jej tworzenia i przekazywania sprawia, że od albumu trudno się oderwać, a ten przeżywany na nowo odsłania nowe znaczenia i symbole. Stąd jedyne co mogę zrobić, to zakończyć tekst jednym mrugnięciem na tak.