Jest jesienny, ciemny poranek. Usilnie staram się pobudzić do życia. Siedzę na starym fotelu z wysokim, wytartym oparciem i szczelnie zawijam się kocem. Na małym stoliku stoi filiżanka herbaty. Jej aromat powoli wypełnia przytulne, staromodne wnętrze pełne ciężkich mebli wyraźnie nadwyrężonych czasem. W akompaniamencie deszczu tłukącego o parapet trzeszczy gramofonowa płyta. Tak wyobrażam sobie idealne warunki do słuchania płyty Rains fińskiej formacji Betrayal at Bespin.
W taki też klimat odbiorcę wtłacza najnowsza produkcja Finów. W 2009 roku zaproponowali nam podróż śladami człowieka przemierzającego świat wyraźnie chylący się ku upadkowi. Wojna, cierpienie, dewastacja środowiska, a wreszcie pogodzenie się z nieuniknioną śmiercią to motywy, które wręcz wylewały się z Diary of A Dead Man Walking. Była to także płyta, na której muzykom udało się z niewyobrażalną wręcz precyzją połączyć mocne brzmienia rodem z płyt Cult of Luna czy Isis z post-rockową lekkością i przestrzenią. Wydany w tym roku album Rains to ścieżka dźwiękowa do innej opowieści, historia z innego świata, świata pełnego cudów, przygód i łez uronionych w strugach deszczu.
Rains to nie tylko niesamowita, muzyczna historia, ale także piękne wydanie. Dawno już nie spotkałem się z wydawnictwem, które w taki sposób rozpieszcza odbiorcę. Digipack zamknięty został w kopercie z nazwą płyty i zespołu. Po delikatnym rozerwaniu wspomnianego opakowania moim oczom ukazała się gustowna okładka. Początkowo miałem duże zastrzeżenia do fotografii, która pojawia się na froncie, ale po odczuciu na własnej skórze klimatu tego albumu, muszę stwierdzić, że pasuje do niego idealnie i to nie tylko ze względu na kolorystykę rodem ze zdjęć sprzed lat. Wewnątrz oprócz książeczki ze zdjęciami stanowiącymi tło dla muzyki i tekstami utworów znalazła się również dodatkowa wkładka informująca o zawartości albumu oraz z ręcznie wybitym numerem płyty.
Na szczęście w tym przypadku można zachwycać się również muzyczną stroną produkcji. Tym razem nie możemy spodziewać się mocnych i walcowatych kompozycji. Brzmienie albumu jest zdecydowanie bardziej stonowane, spokojne, melancholijne i proste, ale to ostatnie stwierdzenie może być mylące, więc czym prędzej śpieszę wyjaśnić, że wspomniane brzmienie, choć bez tłoku w kompozycyjnej strukturze, to stworzone zostało poprzez inteligentne dobranie środków z bogatego instrumentarium. Oprócz wynikającego z tytułu odgłosu deszczu, który przewija się w tle wielu utworów, pojawiają się też inne, pokrewne dźwięki, jak na przykład morskie fale rozbijające się o brzeg. Nigdy bym nie przypuszczał, że w tak niewymuszony sposób można uzyskać brzmienie, które wtłacza w scenerię nakreśloną na początku tekstu. Album jest tak zaaranżowany, że przynosi błyskawiczne skojarzenia z muzyką filmową z czasów świetności Humphreya Bogarta. Szumy, trzaski, wszechobecne instrumenty dęte drewniane, specyficznie prowadzona melodia i syntezatory oraz charakterystyczne wokale dają możliwość wglądu do alternatywnej wersji przeszłości.
Niesamowicie trudno jest poszatkować ten album na poszczególne utwory i dokonać analizy innej niż opierającej się na odczuciu dotyczącego całości tego wydawnictwa. Jednak warto podkreślić kilka wybitnych momentów zawartych na świetnym Rains. Takie chwile pojawiają się w utworze otwierającym krążek. Strange Days to jedna z nielicznych kompozycji, która zawiera mocniejsze fragmenty. Nagle zwiększone tempo i ciekawa praca perkusji, mocniejsze, gitarowe pociągnięcia i wokal będący sumą głosów członków zespołu, to świetny początek tej historii. Cherbourg to z kolei propozycja typowo filmowa o wzniosłym charakterze, w której dużą rolę odgrywają klawisze i syntezatory, ale znalazła się też przestrzeń dla instrumentów perkusyjnych i smyczkowych, które tworzą piękne tło. W podobnym nastroju utrzymano utwór Atlantic, jednak tam większą rolę odgrywają instrumenty dęte z trąbką na czele. Miłym urozmaiceniem jest Slow Dance, gdzie oprócz wspomnianego i wychwalanego instrumentarium pojawił się drugi, damski wokal. Nie zabrakło tu też bardziej złowieszczej aranżacji. Maria Celeste to popis kreacji nastroju rodem z filmów grozy, a wszystko to dzięki umiejętnie wykorzystanym instrumentom klawiszowym. Oprócz delikatnych wokali pojawia się też oszczędnie wykorzystany growl znany z poprzedniej płyty. Jedynym utworem, który zawiera to wokalne rozwiązanie jest My Hands Are On Fire. Co ciekawe, ten element idealnie pasuje do wydźwięku kompozycji, chodź z założenia powinien raczej wyraźnie odstawać niż wtapiać się w tło. Krążek domyka Moon River będący kwintesencją wszystkiego, co dobre na tym albumie.
Rains to album, który wymaga odpowiedniego nastroju, podejścia, otoczenia i specyficznej natury odbiorcy. W celu stworzenia unikalnego brzmienia wykorzystano bogate instrumentarium wymykające się konwencji typowego, rockowego grania, na które złożyły się między innymi klarnet, saksofony, trąbka, skrzypce i wiolonczela. Deszczowy, ociekający melancholią nastrój wyraźnie pulsuje pod przykryciem muzyki świetnych instrumentalistów i kompozytorów. Przed oczami wyświetla się pokaz czarno-białych fotografii, filmów sprzed lat i wspomnień, a krążek nie chce przestać się zapętlać. Rains to świetna produkcja przesycona dźwiękiem instrumentów dętych, muzyczną subtelnością, gracją i świeżością, to także alternatywna wizja muzycznej przeszłości oraz jedna z najlepszych tegorocznych płyt.