Niecałe osiem miesięcy temu, na łamach artrocka, dane mi było zmierzyć się z debiutanckim albumem młodego Brytyjczyka, który podbijał światowe listy przebojów singlem "Lightning Bolt". Płyta, zatytułowana po prostu Jake Bugg była intrygująca, ciekawa, ale z nóg mnie nie zwaliła. Mimo tego namieszała, szczególnie na Wyspach. Wywiady, koncerty w wyprzedanych salach dzień po dniu, splendor i chwała. Sam Jake niewiele sobie z tego robił i gdy cała maszynka do zarabiania pieniędzy na jego wizerunku się rozpędzała, pracował nad kolejnym albumem. Tak powstała płyta Shangri-la, która właśnie ukazała się na naszym rynku.
Podobno drugi krażek to najbardziej wymagająca próba dla każdego artysty. Wielkie oczekiwania po udanym debiucie i chęć za wszelką cenę nagrania "czegoś jeszcze lepszego" bardzo często powodują, że całość okazuje się po prostu słaba. W przypadku Shangri-la trzeba na wstępie jasno sobie powiedzieć, że rewolucji nie ma. Wciąż jesteśmy gdzieś blisko klimatów Casha, Dylana, czasem Springsteena, wzmocnionych estetyką britpopu i alternatywą spod znaku Jacka White'a. Osoby znające pierwszy album i niespecjalnie wchodzące w szczegóły brzmieniowe i kompozycyjnie mogą w ogóle uznać, że Shangri-la jest nudna i wtórna. Nic bardziej mylnego. Przede wszystkim jest to album bardziej zróżnicowany i przemyślany. Całość otwiera country ("There's a Beast and We All Feed It"), które spokojnie mogłoby porwać do tańca niejeden przydrożny, amerykański bar. Chwilę później jest już blues-rockowo ("Slumville Sunrise"). W "What Doesn't Kill You" wjeżdża riff i feeling, którego nie powstydziliby się chłopaki z Sex Pistols we współczesnych im latach. Pierwsze kilkanaście minut zgrabnie zamyka folkowa ballada "Me and You". W kolejnych minutach dalej trwa ta bardzo przyjemna międzygatunkowa podróż, pozostając w ryzach oldschoolwej stylistyki lat 50. i 60. dzięki czemu brzmi to wszystko spójnie. Dzięki temu, w przeciwieństwie do debiutu, nie ma momentów słabych i nużących. W dużej mierze "winny" jest temu zapewne producencki guru - Rick Rubin, który swoją wiedzą i doświadczeniem wsparł Bugga przy tworzeniu Shangri-la. Dotyk geniuszu jest jak najbardziej słyszalny. Świetne kompozycje, doskonałe brzmienie, najlepsi muzycy - Jake na pewno jest obecnie oczkiem w głowie wytwórni.
Reasumując, drugi album Bugga na pewno nie jest niczym przełomowym, ale jest też w moim odczuciu lepszy od swojego poprzednika. Jake Bugg mnie zaintrygował, ale nie zachwycił. Tym razem podczas kilku utworów ręce same składały się do braw. Dzięki temu ufam, że artysta nas jeszcze nie raz zaskoczy. Największym minusem całości jest czas trwania. Podobnie jak poprzednio otrzymujemy niecałe 40 minut muzyki. Na szczęście tym razem od początku do końca na doskonałym poziomie.