Pisać o nowej, wyczekiwanej przez wielu płycie Boards of Canada to zaszczyt. To jeden z najbardziej tajemniczych "tworów" na scenie elektro-ambientu, owiany już legendą, mający rzesze fanów w undergroundzie i setki naśladowców. Obecnie wydają swoje płyty pod szyldem wytwórni Warp - o lepszą rekomendacje trudno. Właściwie o tym szkockim duecie powinienem napisać cały artykuł, bo jest to projekt warty większej uwagi, niż prawdopodobnie 90% pokrewnych zjawisk.
Muzycy zadebiutowali w 1998 roku, jednakże ich przygoda z muzyką rozpoczęła się już we wczesnych latach 80. Ich twórczość jest wypadkową wielu inspiracji, oscyluje głównie wokół takich gatunków, jak downtempo, ambient, trip-hop, psychedelic, experimental, czy IDM. W połowie lat 90. wydali kilka mini-płyt jak "Twoism" czy "Boc Maxima". Pierwsza płyta wydana dla Warp Records, zatytułowana „Music Has the Right to Children”, ukazała się w 1998 roku i stała się przełomowa dla całej ówczesnej sceny elektronicznej, a bracia Michael i Marcus zostali okrzyknięci wizjonerami awangardy. W 2002 wyszła "Geogaddi", jeszcze dziwniejsza, ciemniejsza i klaustrofobiczna płyta, która również zyskała duży poklask wśród krytyków i fanów. Trzy lata później mogliśmy posłuchać "The Campfire Headphase" - albumu nieco innego, bardziej przystępnego i spójnego, pozbawionego aż tylu dziwnych eksperymentów, świeżego niczym morska, letnia bryza, wręcz słonecznego i marzycielskiego. Ten specyficzny klimat i styl to coś, w czym zakochałem się od pierwszego "usłyszenia". Jest to chyba jeden z najczęściej katowanych przeze mnie albumów, który polecam każdemu fanowi elektronicznej nostalgii, bez wyjątku.
Niestety na kolejną produkcję poczekaliśmy aż 8 lat. Oczywiście nie obyło się bez tajemniczych zapowiedzi, trzymania w niepewności, publikowania dziwacznych trailerów i informacji raz potwierdzających, kiedy indziej zaprzeczających powstaniu nowej płyty. W końcu jest.
Wielkie oczekiwania i moja osobista nadzieja na kontynuację "The Campfire Headphase" pękły z hukiem niczym balonik już po pierwszym odsłuchu. "Tomorrow's Harvest" to próba powrotu raczej do stylu z przełomu wieków. Tytuł mówi sam za siebie - smutek, ciemność, nostalgia i niepewność to klimaty, które tutaj królują. Główne motywy (trwające zazwyczaj 5-6 minut) przedzielone są muzycznymi miniaturkami ("Telepath", "Collapse", "Uritual", "Transmisiones Ferox") - w swojej strukturze jest to tradycyjna, klasyczna produkcja Boards of Canada. Brzmieniowo również zachowany jest wysoki poziom wypracowany poprzednio. Wydaje mi się, że w porównaniu do "Geogaddi" balans pomiędzy samplowo-rytmicznymi eksperymentami a melodią został nieco przeniesiony w stronę tego drugiego, co czyni album bardziej "ludzki". Niemajace nic wspólnego z harmonią połamańce są na "TH" w mniejszości do płynących swoim rytmem, klasycznych elektronicznych plam dźwiękowych, momentami nieco przypominającymi multimedialne podkłady pod gry i filmy. Dodam jeszcze, że Boards Of Canada nagrywają płyty na analogowym sprzęcie, miksując zarówno tradycyjne, jak i elektroniczne instrumenty. To tyle jeśli chodzi o suchą opisówkę 60-minutowego materiału.
Wrażenia? Jak już wspomniałem, zdecydowanie nie jest to ścieżka "The Campfire Headphase", sam ten fakt wpływa na mnie depresyjnie i rozczarowująco. Dla zwykłego śmiertelnika płyta z pewnością będzie odrzucająca - nudna, pokręcona, wyprana z emocji. Wytrawni słuchacze i fani BoC (czy szerzej - ambientu i nieszablonowej elektroniki) po raz kolejny zasiądą do nowej produkcji Szkotów i będą szukać smaczków. Tutaj nic nie jest oczywiste i podane na tacy, trzeba się natrudzić (najlepiej na słuchawkach), aby poczuć ten specyficzny flow. Po kilkukrotnym odsłuchu można odnaleźć tu sporo świetnych, nowych melodii, jak i klasycznego BoC sprzed dekady. "Reach for the Dead", "Jacquard Causeway", "Cold Earth" czy "Sick Times" brzmią znajomo, prawda? "Split Your Inifinities" to z kolei piękny ambientowy krajobraz (nieco podrasowany), przypominający klasyków gatunku. Bardzo ciekawie rozwija się "Palace Posy" i "Come to Dust". Oczywiście jest też kilka mniej intrygujących momentów, generalne wrażenie jest jednak pozytywne (jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi w przypadku tak smutnej płyty).
Ciężka to muzyka i ciężko się o niej pisze. Kto zna BoC i tak sięgnie po ten album, tak długo na niego czekaliśmy. Ciekaw jestem waszych opinii. Moją znacie - skoro nie dostałem "The Campfire Headphase 2", chciałem aby była to słuchalna i intrygująca pozycja. I tak jest. Czy jest na tym samym poziomie co "Geogaddi" czy "Music Has The Right To Children"? Raczej nie. Ale i tak warto zanurzyć się w nieznanym i sprawdzić, co przyniesie bit.