Zastanawialiście się kiedyś, do czego może służyć album stworzony przez dwie czołowe postaci sceny progresywno-metalowej ostatnich kilkunastu lat? Zastosowań jest bardzo dużo, więc wymienię tylko tych kilka najważniejszych:
- środek przeciwbólowy (sam sprawdziłem – przy pierwszym przesłuchaniu dokuczliwy ból głowy minął jak ręką odjął! ),
- środek nasenny/uspakajający/pobudzający,
- narzędzie do wkurzania/zanudzania na śmierć zatwardziałych metali,
- sposób na podkreślenie tego niezaprzeczalnego faktu, że ma się lepszy gust muzyczny od innych;).
A tak już poważniej mówiąc. Najgorzej byłoby, gdyby Storm Corrosion okazał się albumem, obok którego da się przejść obojętnie. Tak przynajmniej mamy do czynienia ze skrajnymi ocenami i skrajnymi emocjami, jakie ta płyta wywołuje. Albo się to czuje albo nie. Poddawanie tych dźwięków chłodnej, wykalkulowanej analizie to najgorsze, co można zrobić. Jako fan dokonań King Crimson nie mogę się oprzeć przyjemności zanurzania swego „cielska” w tym mellotronowym oceanie (szczególnie w „Ljudet Innan”). Nie mogę też oprzeć się urokowi charakterystycznych partii gitary („Storm Corrosion” ). Aura tej płyty jest niepowtarzalna. Nie wyobrażam sobie powstania Storm Corrossion II, chociaż z drugiej strony, po cichutku, gdzieś w głębi ducha na to liczę…
Można powiedzieć, że Storm Corrosion to taki wybryk dwóch starych wyjadaczy, którym odechciało się „grać porządnie swoje”, więc zaczęli kombinować. Przekombinowali i wyszły z tego flaki z olejem. Albo też jest to wyjątkowo oryginalna ( jak na dzisiejsze standardy rzecz jasna ), klimatyczna muzyka, mająca w sobie wiele „retro-pierwiastków”, ale nie będąca zachowawczym i oklepanym nawiązaniem do przeszłości.
Jednego jestem pewien. Naprawdę warto, Drodzy Czytelnicy, zapoznać się z owocem współpracy Mikael Åkerfeldta i Stevena Wilsona, żeby zdecydować osobiście, do którego z zaproponowanych wyżej określeń Storm Corrosion jest Wam bliżej.