Dokształt koncertowy. Semestr drugi.
Wykład dziewiąty.
Dokształt zza Oceanu.
I tak z kameralnego koncertu w klubie muzycznym wykluła się wielka trasa koncertowa i album, który dotarł do pierwszej dziesiątki listy i Billboardu, przy okazji oblekając się w szlachetne złoto.
W 2007 roku pewna starsza pani i niewiele młodszy pan, czyli Carole King i James Taylor, postanowili zagrać w klubie „Troubadour”, który jak raz obchodził swoje pięćdziesięciolecie. To nie był pierwszy raz, kiedy ci artyści ze sobą współpracowali. Czterdzieści lat wcześniej grali już razem w Trubadurze, a King pisała piosenki dla Taylora i występowała na jego płytach.
Zmontowali zespół z podobnych im weteranów, jak Lee Sklar, czy Danny Kortchmar (których dokonania też zajmują sporo miejsca w każdej przyzwoitej rockowej encyklopedii) i koncert się odbył. Trzy lata później King i Taylor zorganizowali trasę „Troubadour Reunion Tour”, najpierw po Australii, Nowej Zelandii i Japonii, a potem po Stanach Zjednoczonych. Nie wiem, jaka była geneza tego tournee, jak to się stało, że koncert w niewielkim klubie zainspirował artystów do „porwania się” do zagrania dużej trasy koncertowej. Dużej, jeśli chodzi o ilość koncertów i dużej, jeżeli chodzi o rozmiar sal, w których artyści występowali – hale na kilka, kilkanaście tysięcy ludzi, a cała trasa okazała się wielkim sukcesem również i frekwencyjnym. W międzyczasie wydano „Live at The Troubadour”, które znakomicie sobie radziło na listach przebojów, a King pierwszy raz od dziesięcioleci mogła pooglądać z bliska czołówkę amerykańskiej listy przebojów.
Co było źródłem takiego sukcesu? Według inżyniera Momonia lubimy to, co znamy, czyli lubimy te piosenki, które znamy, a oboje napisali takich znanych piosenek na kilogramy. Czasami ma się wrażenie, że napisali większość ważniejszych amerykańskich piosenek. Inna sprawa, że Carole King, razem ze swoim mężem, Gerry Goffinem na początku lat sześćdziesiątych byli istną fabryką przebojów i co hit z tamtego okresu, to podpisany był King – Goffin. James Taylor to też człowiek – instytucja amerykańskiej muzyki rozrywkowej, autor też bardzo wielu przebojów. I na program koncertu w klubie „Toubadour” też złożyły się głównie bardzo znane utwory.
Ale „Live at The Troubadour” spodobał się nie tylko dlatego, że są tu znane piosenki. Przede wszystkim dlatego, że są tu DOBRE piosenki, do tego bardzo dobrze zagrane, mimo, że aranżacje nieszczególnie rozbudowane – sekcja, dwie gitary, fortepian, a czasami akompaniament ograniczony jest tylko do fortepianu, albo gitary. To jest taki kameralny koncert, bardziej przypominający spotkanie towarzyskie (sypiący anegdotami Taylor), piosenki sobie tak lecą, jedna za drugą i godzina z ogonem minęła zanim się człowiek dobrze zorientował. I wypada to puścić od początku, bo jakoś trudno się od tego potem uwolnić.
U nas przeszło to raczej bez echa, bo kto by tam puszczał jakichś amerykańskich emerytów, najwyżej Niedźwiedzki. Szkoda, bo to bardzo wartościowa pozycja.
Oczywiście wersja z obrazkami też jest dostępna.
I pytania kursanty. Dwa, średnio trudne.