W takim dniu gorącego lata jak dziś, muzyki powinno się słuchać bez uprzedzeń i ubrań – jednym słowem nago! Była taka grupa muzyczna, występująca bez wstydu w strojach Adama i Ewy, której sfery intymne zakrywały jedynie wiolonczela i kontrabas – instrumenty stanowiące zasadniczy, twórczy trzon kolektywu The CJ Boyd Sexxxtet (obecnie Kurva Choir), pochodzącego z kraju hipisów, a dokładniej z Chicago. Artyści otwarcie deklarują, że interesuje ich związek muzyki z seksualnością. Słuchając Fleur du Mal nie potrafię znaleźć takowego, poza zamiłowaniem samego Sexxxtetu do drobnych sekscesów, do jakich dochodziło w trakcie niektórych występów na żywo i podczas sesji zdjęciowej Fleur..., oraz daleko posuniętych skojarzeń wynikających ze sposobu gry na instrumentach strunowych (np. pizzicato ostinato).
Fleur du Mal, co w tłumaczeniu oznacza kwiat zła, nawiązuje do psotnego, acz kochliwego Erosa i jego wykwintnego wdzięku, jaki przekłada się na powabność dźwięków zawartych na płycie. Wyraźne stronienie muzyków od elektroniki na Fleur... jest niesłychanym ewenementem wśród całej masy nieakustycznych artystów nagrywających dla BlRR. Wystarczy włączyć płytę, żeby się przekonać, iż pierwsze dzwonki nie są cybernetycznej natury, lecz zostały wydobyte z wykonanej ze stopu metali tybetańskiej misy śpiewającej. Podobne dźwięki co w „At The End of Breath” towarzyszą zamyślonemu na pniu Hiasowi w Szklanym sercu Wernera Herzoga. Dopiero piąta minuta uwalnia kantylenową partię wiolonczeli, powtarzaną po wielokroć nie do znudzenia, lecz wyciszenia, w tonacji jak najbardziej molowej. Gdy wiolonczele odzywają się ponownie, jest zupełnie inaczej, lecą iskry i sypią się wióra na wzór tartacznej mantry z „Through Pains To Heaven” Popol Vuh, bez użycia chociażby jednej, stworzonej ku właśnie temu celowi, hinduskiej tambury.
Hipnotycznym tembrem kontrabasu okraszona została druga część tej jamowej symfonii zatytułowana (o zgrozo!) „Here's to Thanatos”. Zważywszy fakt, jak szczędzono czci Tanatosowi w starożytnej Grecji, picie zdrowia za boga śmierci przez Sexxxtet z Chicago zakrawa z ich strony na skrajnie nierozważną zuchwałość, hybris. Nie dramatyzujmy jednak, bowiem nie mamy do czynienia z grecką tragedią w trzech aktach, tylko swoistą symfonią o – jak się ładnie składa – identycznej co ona liczbie części. Za (zdrowie) Tanatosa zaczyna się od skąpych instrumentów perkusyjnych grających agitato wraz z czterema wiolonczelami, nadającymi równie niespokojny rytm. Ponad nimi ćwierka filuternie gitara elektryczna, pieszcząc progresywne ucho melomana. A wszystkiemu akompaniuje sprężysty puls kontrabasu, bez którego nie byłoby tak sprawnie przez pierwsze dziesięć minut nagrania. Pozostałe osiem upływa pod hasłem tranquillo, za sprawą urokliwie grającej trąbki i ogólnej atmosfery ukojenia, wyzionięcia ducha energii – bynajmniej nie artyzmu – z całego jakże konstruktywnego kolektywu. Dynamiczny „And Indeed There Will Be Time” przynosi pierwszą na płycie wokalizę, rytualnie powtarzany motyw śpiewny w sanskrycie, traktujący o duchowej wędrówce na drugi brzeg ku oświeceniu i szczęściu. Ten wokalistyczny ceremoniał, trwający dobrych kilka minut, pointuje całość w bardziej prymarnym zwyczaju niż moglibyście sobie wyobrazić.
Z odrobiną melancholii w szczegółach, Fleur... nęci słuchacza oryginalnym pomysłem i takimże samym niebanalnym wykonawstwem, naznaczonym uporczywą obrzędowością powtarzania pewnych fraz, graniczącą niemal ze stanem perseweracji. Każdy rodzaj transu w muzyce rozrywkowej jest mile widziany, byle opierał się przewidywalności i nudzie. Przymykając oko na niekonwencjonalne podejście muzyków chicagowskiego Sexxxtetu do (ob)scenicznych występów na golasa, warto pamiętać, że post-rockowe Fleur... obnaża nie tylko ciało, lecz przede wszystkim duszę tychże artystów wystawionych na mniej lub bardziej przychylny odbiór. Ja sam z życzliwością patrzę na dzieło tu recenzowane bez najmniejszego zażenowania, ba! wręcz z palącym podnieceniem i polecam je najgoręcej jak umiem.