Cykl wakacyjny odcinek II.
W latach 60. w Ameryce trudno było o gatunek muzyczny silniej osadzony w tradycji, bardziej gloryfikujący konserwatywne wartości, niż country – dość wspomnieć Merle Haggarda i jego „Okie From Muskogee”. Zawirowania końca dekady i rewolucja obyczajowa nie ominęła jednak także jednej z ostatnich ostoi tradycyjnych, purytańskich tradycji – wcześniej czy później, ktoś musiał zauważyć, że chętnie zaglądającego do butelki, wbrew pozorom dość swobodnego obyczajowo kowboja tak naprawdę niewiele dzieli od apostołów Lata Miłości na permanentnym odlocie. Zresztą już w latach 40. Hank Williams i półtorej dekady później Johnny Cash) – nie stroniący od rozmaitych używek i niespecjalnie szanujący wartości prorodzinne – nie za bardzo się w archetypie konserwatywnego country’owca mieścili. Już Elvis Presley i wywołana przez niego rock’n’rollowa rewolucja zaczęła rezonować także w silnie tradycjonalistycznym światku country.
I w sumie trudno byłoby znaleźć kogoś, kto bardziej pasowałby do tego niezależnego, „outlaw” wizerunku, niż Waylon Jennings. Choć swoją karierę wykonawcy piosenki autorskiej (trochę to kulawe określenie, ale mimo wszystko ładniej brzmi niż ‘singer-songwriter) zaczynał jako grzeczny, układny artysta z pogranicza country i bluegrass, rock’n’roll stał się jego wielką fascynacją i inspiracją – do końca życia wymieniał Elvisa jako jedną ze swoich głównych inspiracji. Zresztą przez pewien czas grał z Buddym Hollym jako basista. Nagrywali razem single, wyruszyli też w zimową trasę po Środkowym Zachodzie wraz ze wschodzącą gwiazdą – Ritchiem Valensem i J.P. Richardsonem. Warunki były ciężkie – zima była surowa, ogrzewanie w autobusie szybko się popsuło, sale koncertowe też były niedogrzane… Gdy w pewnym momencie pojawiła się możliwość dotarcia na kolejny koncert samolotem i odpoczęcia w ciepłym hotelu, muzycy postanowili skorzystać. Ostatecznie mogło polecieć tylko trzech – Jennings odstąpił swoje miejsce choremu Richardsonowi, co Holly sarkastycznie skomentował: Żeby ci czasem tyłek w busie nie zamarzł. Jennings odpalił: Żebyś się czasem nie rozbił. W kilka godzin później dowiedział się z przerażeniem, że dokładnie tak się stało… Wspomnienie „Dnia, w którym umarła muzyka” i swoich żartobliwych słów prześladowało Jenningsa aż do śmierci. Po zakończeniu trasy wrócił do country i powoli zaczął budować karierę solową.
Kariera rozwijała się powoli: niby były single, ale bez specjalnego odzewu, niby Jennings nagrywał płyty, ale też przechodziły one bez echa. Dopiero po podpisaniu w roku 1965 kontraktu z RCA Victor Waylon Jennings zaczął zdobywać prawdziwą popularność. Jego single zaczęły się pojawiać w czołowej dziesiątce najlepiej sprzedawanych płytek, albumy również zaczęły się sprzedawać w sporych ilościach… Tyle że Jenningsa szybko znudził konserwatywny światek country. W pewnym momencie nie miał wpływu praktycznie na nic – narzucano mu, jak ma się ubierać, jakie utwory ma nagrywać, w jakich salach i programach występować, z jakimi muzykami koncertować i nagrywać. Nie mógł nawet zarejestrować partii gitary – przychodził do studia i śpiewał gotowy tekst do nagranego już podkładu… Los odmienił się w roku 1972. Nowy kontrakt z RCA zapewniał Jenningsowi dużo większą swobodę niż kiedykolwiek wcześniej, do tego spotkanie z innym niepokornym ‘wolnym elektronem’ – Williem Nelsonem – podziałało mobilizująco. Dodatkowym impulsem była przyjaźń z utalentowanym tekściarzem i kompozytorem, Billym Joem Shaverem. To właśnie Shaver skrobnął Jenningsowi prawie cały materiał na płytę „Honky Tonk Heroes”. Pojawiła się na rynku latem 1973, spotykając się z gorącym przyjęciem tak krytyków, jak i publiczności.
Po czterech dekadach od premiery, „Honky Tonk Heroes” jawi się jako swoiste signum temporis, jeden z owoców trzęsienia ziemi, spowodowanego przez rewolucję obyczajową końca lat 60. Fermentowi obyczajowemu nie oparły się nawet takie ostoje konserwatyzmu, jak country czy westerny – dotąd bardzo tradycyjne, silnie osadzone w przeszłości, wręcz mitotwórcze; zmiany dotarły także tutaj – bohaterowie tak filmów, jak i piosenek nagle okazywali się ludźmi dalekimi od kryształowej czystości, niejednoznacznymi, pełnymi rozmaitych skaz, a mit Dzikiego Zachodu zastępowały realistyczne opowieści. Tacy byli bohaterowie piosenek Krisa Kristoffersona; takimi swoich bohaterów uczynili również Jennings i Shaver. O ile Kris postawił na bardzo oszczędne aranżacje, oparte głównie na brzmieniu gitary akustycznej (efektownie podkreślanego wibrafonem) i eksponujące proste, ale zapadające w pamięć melodie, dodatkowo podkreślające minorowy nastrój utworów, Jenningsa wyraźnie ciągnęło bliżej typowej melodyki country, tyle że przepuszczonej przez własny filtr – może nie aż w takim stopniu, w jakim udawało się to Neilowi Youngowi, ale Waylon chętnie wprowadzał do swojej muzyki choćby charakterystyczne brzmienie gitary basowej, wyraźnie odmienne od ciepłego brzmienia kontrabasu; chętnie dodawał też zgrzytliwe brzmienia gitar elektrycznych – tak jak choćby w utworze tytułowym czy bodaj najciekawszym na albumie „You Asked Me To”, rozpiętym gdzieś między country a rockiem. Zresztą muzyka zawarta na płycie przy bliższym wsłuchaniu się okazuje się niejednoznaczna, nietypowa: bardziej to swoista pochodna, niż czyste country, wbrew pozorom w tych melodiach czai się spory eklektyzm, nie brakuje zaskakujących połączeń (np. skrzypki zderzane z zadziornym podkładem) Wiele z rockowego nonkonformizmu pojawiało się też w tekstach: realistycznych, choć dość poetyckich. Powstał album zwięzły, spójny, może nie aż tak minorowy i smutny jak „Kristofferson”, ale nadal malowany głównie cieniami, melancholijny, klimatyczny – taki jak wieńcząca całość delikatna ballada „We Had It All”. Jak najbardziej wart posłuchania.
Lato nadeszło. Już wkrótce pola zbóż będą łagodnie falować na wietrze. Are you ready for the country?