Edward Ka-spel, znany także pod popularnym pseudonimem prophet Qa'sepel, jest jednym z najpłodniejszych w branży muzycznej artystów przełomu wieków. Liczba nagranych przezeń pod własnym nazwiskiem płyt przekracza trzydzieści tytułów, nie mówiąc o równolegle i niezwykle intensywnie prowadzonej współpracy z zespołem The Legendary Pink Dots, którego od samego początku jest niekwestionowanym duchowym liderem. W jednej ze swych nielicznych wypowiedzi w sieci frontman różowej bandy – zwykle stroniący od prasy, jak przystało na prawdziwego, undergroundowego guru – przedstawił się dość ironicznie jako Edward Ka-spel – ten, który DUŻO nagrywa. Po tej jakże trafnej, choć lapidarnej autoprezentacji od razu przyszedł mi do głowy inny artysta, Peat Bog, którego małpie figle pod nazwą Earthmonkey rejestrowane są przy każdej okazji jego wizyty w studio. Potem trudno się dziwić, że zamiast ekscytującego Cirque du Soleil otrzymujemy nieraz przeciętny występ przydrożnego cyrku z dziwolągami bez kończyn i bez pomysłu na siebie. Tego ostatniego absolutnie nie mogę odmówić żadnemu z wyżej wymienionych bogów psychedelic rocka, lecz czasem odnoszę wrażenie, jakby co niektórzy inni artyści mylili przemysł muzyczny z fabryką śrubek (supremacja ilości nad jakością).
W przypadku wydanej nakładem Beta-lactam Ring Records One Last Pose before the Ruin mogę zapewnić wszystkich miłośników okularnika z Nijmegen, że młotek nie będzie potrzebny. Jedynie posłużyć może za narzędzie do wystukiwania nieregularnego rytmu w utworze „A Slighter Fade of Whale”, natomiast nie zawahajcie się go użyć w kontekście wymierzenia sprawiedliwości rzeczywiście beznadziejnym artefaktom. Tytuł, będący parafrazą słynnego przeboju Procol Harum z 1967 roku, jest najdłuższą kompozycją na One Last Pose..., w której Ka-spel kreśli gwiazdozbiory na wielkim płótnie, zaklinając tym samym ogrom kosmosu w możliwym do ogarnięcia przez odbiorcę kawałku drogi mlecznej. Mroczna jak ciemna strona księżyca najnowsza muzyka proroka z Nijmegen brnie w nieskończone wszechświata odmęty, strącając gwiazdy i wykolejając planety do dark ambientowego rytmu. Jedynym jasnym punktem na muzycznym dźwięk-okręgu wydaje się rozpoczynający album „Looping '72”. Artysta wydobył z lamusa melotron i w stylu najlepszych Krautrockowych osiągnięć (Harmonia, Kraftwerk) stworzył wyjątkowo pastoralny klimat, porównywalny z wypasaniem owiec na zielonych łąkach.
Syntetyczny głos Ka-spela możemy usłyszeć jedynie w środkowej kompozycji na płycie, „Friends of the Earth”, i podobnie jak na mesmerycznej Dream Loops (2009) nie wykracza on poza ramy mówionego przekazu i nie prawi o rzeczach nigdy wcześniej niewypowiedzianych. Mgiełka absurdu unosi się jak zwykle nad słowami występującego w szatach kaznodziei artysty. Oderwane od rzeczywistości verba błądzą po omacku, by w końcu trafić na podatny grunt niepowszechnego zrozumienia. Dwie ostatnie kompozycje na płycie („Desert Bong”, „Mining A Dead Moon”), choć spowite gęstym mrokiem elektroniki, napawają jednak nadzieją, iż pomimo swej hiperaktywności w ostatnich latach (m.in. świetny cykl Dream Logik, arytmiczne The Minus Touch oraz dronujące A Pleasure Cruise Through 9 Dimensions), dobrodziej Ka-spel wciąż zaskakuje niewiarygodną żywotnością i oryginalnymi pomysłami, zadając w jakimś sensie kłam wyżej wystukanym przeze mnie słowom, co by miał utknąć w martwym punkcie własnej twórczości i nie potrafił wstrząsnąć mną do cna. Nic podobnego! Edward Ka-spel nadzwyczaj zgrabnie łączy dźwięki, budując niepowtarzalną atmosferę odrealnionej grozy przed ostateczną zagładą. Nie ma po co deprecjonować treści jego muzycznych deklaracji, a jedynie wystarczy uważnie się w nie wsłuchać. Polecam wszystkim wyznawcom nakrapianych rytmów znaleźć odrobinę bezcennego czasu i posłuchać z należytą atencją głosu Ka-spela w nadziei, że One Last Pose... nie będzie ostatnim słowem wypowiedzianym przez proroka w obliczu nadciągającego tytułowego zniszczenia.