Kiedy dowiedziałem się, że Mike Patton znowu zamierza rzucić swoim Tomahawkiem, nie wiedziałem, czy skakać z radości, czy się rozpłakać. Ich wcześniejsza płyta nie do końca mnie powaliła. Owszem, mocno inspirowany indiańską kulturą i muzyką „Anonymous” (nagrany bez basisty Kevina Rutmanisa) był ciekawym urozmaiceniem i odpowiedzią na pytanie „Skąd taka, a nie inna nazwa zespołu?”, ale przynosił też wątpliwości, bo jednak nie o to w tej muzyce chodziło... To spowodowało, że mimo mojego uwielbienia dla Pattona, nie wiedziałem, czego się spodziewać po czwartym krążku zespołu.
Humor poprawiła pierwsza, kilkusekundowa zapowiedź, którą muzycy wrzucili na YouTube. Brzmiało to jakby do swojego brzmienia z pierwszych dwóch płyt dorzucili jakieś wtrącenia w stylu późnego King Crimson, a to oznaczało, że „Oddfellows”, bo tak miała się płyta nazywać, będzie najbardziej wyczekiwaną przeze mnie premierą tego roku. Cieszył też fakt, że do składu wrócił bas, tym razem obsługiwany przez Trevora Dunna, grającego z Mike'iem w Mr. Bungle i przy projektach Johna Zorna. Do pieca dorzucili publikując pierwszy singiel. „Stone Letter”, chociaż jest mocno radiowym jak na Tomahawk kawałkiem, sprawił, że moja cierpliwość całkowicie zniknęła i myślałem już tylko o jednym. Czekałem, czekałem i w końcu doczekałem się. A czy było warto?
Chłopaki nie wrócili do tego, za co pokochałem ich muzykę, więc jeśli ktoś liczy na powrót do brzmienia z „Tomahawk” czy „Mit Gas”, może poczuć zawód. Co jednak ważne, nie wrócili też do indiańskiego konceptu „Anonymous”. Jak zatem brzmi Tomahawk w 2013 roku? Pierwsze słowo jakie narzuca mi się, by odpowiedzieć na to pytanie, to... „lekko”. Nie, broń Boże, nie chodzi mi o to, że indiański toporek Mike'a i spółki stępił się do reszty i nagrali nudny jak flaki z olejem zestaw samych ballad, ale ta płyta w porównaniu do poprzednich jest dużo prostsza, melodyjna, czy nawet radiowa. Przede wszystkim słychać, że chłopaki grali na luzie, sami zresztą twierdzą, że obyło się bez żadnych kłótni i nagrywając czuli pełny relaks. Można powiedzieć, że jest to płyta bliższa Faith No More, pełna dobrych melodii, gdzie każdy kawałek reprezentuje zupełnie inny świat. Wada to, czy zaleta? Jak dla mnie zaleta, bowiem już dawno nie mogliśmy usłyszeć przebojowego Pattona w rockowej postaci. Przejdźmy jednak do konkretów...
Tytułowy, otwierający album „Oddfellows” to oparta na motorycznym, transowym riffie, bardzo ciężka rzecz. Podobnie wciąga „A Thousand Eyes”, z tym, że to już spokojniejszy numer. Wspomniany już, singlowy „Stone Letter” ze swoim stadionowym refrenem, mógłby spokojnie znaleźć się na albumie Faith No More, tak samo zresztą jak rewelacyjny „South Paw”, który porwie was już od pierwszej chwili. Szalone wejście, spokojniejsze zwrotki i mocarne refreny – oto przepis na sukces. W „Baby Let's Play ____” Mike wokalem zdobywa serca Pań, brzmiąc lepiej niż niejeden amant. Ale nie raz już kokietował swoje słuchaczki i na koncertach widać, że ten chwyt działa tak jak trzeba. Swingujące „Rise Up Dirty Waters” powita nas spokojnym, psychodelicznym obliczem, by niczym Dr. Jekyll przemienić się w szalone alter ego Mr. Hyde'a. Aż ciarki przechodzą. „I Can Almost See Them” to tajemniczy i pełen dramatyzmu kawałek, opierający się na świetnym motywie basowym Trevora. Gdy usłyszałem pierwszą wokalizę Pattona, wydawało mi się, że to jakaś alternatywna przeróbka „Immigrant Song” Zeppelinów. Bardzo udany, trzymający w napięciu track. „I.O.U.” to chyba najbardziej radiowy utwór. Z początku słychać automat perkusyjny, jakiś klawisz, a zwieńczeniem wszystkiego jest epicki refren z chórkami i natchnionymi wokalizami. „W Quiet Few” słychać echa Mr. Bungle, w „Choke Neck” coś z bluesa, a rytmiczne, fajnie osadzone „Waratorium” sprawi, że zaczniecie się bujać na wszystkie strony. Jak pewnie już zauważyliście, jest to album bardzo zróżnicowany, a jednak muzykom udało się poskładać zawartość tak, by to nie przeszkadzało, a wręcz stało się największą zaletą swojego nowego wcielenia.
Możliwe, że fanom pierwszych albumów Tomahawk ten najnowszy niekoniecznie przypadnie do gustu. Fani Mike'a Pattona i Faith No More będą pewnie wniebowzięci, ale „Oddfellows” zdobędzie serca wszystkich tych, którzy oczekują dobrych kawałków, zagranych i zaśpiewanych w profesjonalny sposób, bez względu na to kto i pod jakim szyldem je wyda. Powrót Tomahawka oceniam bardzo dobrze, jedna z lepszych płyt, jakie słyszałem w tym roku.