Wiadomość o tej supergrupie poprawiła mi samopoczucie podczas ciężkiej grypy, choć nie słyszałem wtedy jeszcze ich muzyki. Ale same nazwiska przecież robią swoje. To tak samo jak z zeszłorocznym albumem Roberta Frippa, Jakko Jakszyka i Mela Collinsa – który fan progrocka nie uśmiechnął się po usłyszeniu wieści o ich nadchodzącej płycie? Tutaj ekscytacja może nie była aż tak wielka, ale gdy pomyślałem, że w studiu spotkali się razem dwaj gitarzyści znani z Animals As Leaders, saksofonista współpracujący niegdyś z The Mars Volta i perkusista Suicidal Tendencies, to muszę przyznać, że oczekiwania były ogromne. Czułem, że ta płyta dobrze namiesza w mojej kolekcji, a następnie długo będzie mi towarzyszyć. Nie pomyliłem się...
Nie ma tu aż tak dzikich i ekstremalnych odjazdów znanych z albumów The Mars Volta i Animals As Leaders. T.R.A.M. zamiast męczyć słuchaczy zabawą efektami, dziwnymi przejściami czy dłużyznami, woli zaskakiwać zmianami stylistyki, świeżością, kunsztem muzyków i ciekawymi pomysłami na kompozycje. Album trwa niecałe pół godziny, ale tyle wystarczy by zachwycić i przy okazji nie zanudzić.
Panowie Terrazas, Reyes, Abasi i Moore (nazwa zespołu, jak łatwo zauważyć, wzięła się od pierwszych liter nazwisk muzyków) zaskakują od samego początku. „Seven Ways Till Sunday” zaczyna się dość mrocznie, jak wstęp do mocniejszego utworu, ale towarzyszą mu dalej bardziej jazzowe partie gitar, a przede wszystkim saksofonu, który zdecydowanie w tym kawałku prowadzi. Z tego świata nagle przechodzimy w inny klimat, utwór robi się bardziej bujający, pojawia się damski chórek, perkusjonalia, ale to wszystko podane jest ze smakiem. „Consider Yourself Judged” to już mocniejsza jazzrockowa jazda, która mnie kojarzy się z Mahavishnu Orchestra. Ciężka, niemal metalowa gra gitary, druga razem z saksofonem gra unisono, a perkusja szaleje, jednocześnie trzymając jakiś porządek w kompozycji. Ten porządek, który zaraz gubi się gdzieś w improwizowanej części, w której każdy z muzyków pokazuje na co go stać. „Endeavor”... W tej części albumu sporo się dzieje. Utwór rozpoczyna się pięknym wstępem z użyciem fletu i gitar. Oczywiście nie jest to wieczne, zaraz potem robi się trochę mocniej, gitarzyści i saksofonista improwizują – gitary brzmią mi tu, jakby były inspirowane ostatnimi albumami King Crimson. W dalszej części tej kompozycji dostajemy zwariowaną solówkę na flecie, jeden z gitarzystów gra szalenie wciągający, szybki motyw na gitarze. Ciekawostką jest, że w pewnym momencie wyłącza wzmacniacz i słyszymy samo szarpanie za struny zarejestrowane przez mikrofon. Wspaniały efekt. „Haas Kicker” zaczyna się jak post-rockowy, transowy zamulacz. Ale znowu jest to tylko wprowadzenie do innego świata. Teraz bowiem dostajemy typową kompozycję jazzrockową w duchu Franka Zappy. W następnym utworze „Hollywood Swinging” zespół wpada w improwizację, której towarzyszy znowu damski głos, co daje ciekawy, nieco psychodeliczny efekt. „Inverted Ballad” to idealne zakończenie tego wspaniałego albumu. Spokojna gra gitar, w tle delikatna gra na perkusjonaliach, bardzo piękne, melodyjne solo na saksie. Wszystko ma bardzo przyjemny klimat, niemal jak... kołysanka. Wprawdzie nie wiem, kto umiałby zasnąć przy tak dobrej i ciekawej muzyce, ale takie wyciszenie na koniec to, po wielu zmianach stylistycznych i wyczynach muzyków, bardzo dobry pomysł.
„Lingua Franca” nie stanie się albumem, który zapamiętamy na lata. Niewiele osób go pewnie w ogóle odkryje, ale uważam, że w tym właśnie tkwi siła albumu. Muzycy nie starają się na siłę wymyślać czegoś nowego, a wolą zaprezentować ulubione gatunki w swoim stylu i dzięki temu muzyka supergrupy brzmi naturalnie. Jeżeli miałbym wskazać największą zaletę tej płyty, to byłby kunszt każdego muzyka grającego w T.R.A.M. i jedność w zespole. Każdy z tych czterech dżentelmenów pokazał na debiutanckim albumie klasę, ale najważniejsze, że nikt się tu nie wybija przed szereg, każdy z muzyków jest ogniwem potrzebnym do funkcjonowania całego zespołu. Warto się zapoznać z tą płytą, spędzić z nią trochę czasu i dopiero wtedy ją ocenić, bo z każdym kolejnym przesłuchaniem wyłapuje się nowe smaczki, których się wcześniej nie uchwyciło.