Przyznam otwarcie, że sam fakt pojawienia się na naszym rynku kolejnego „progresywnego” debiutanta nie robi już na mnie większego wrażenia. Nasz kraj stał się swoistym zagłębiem artrockowych formacji proponujących dźwięki inne, niż wszechogarniająca nas radiowa muzyczna konfekcja. Może z oryginalnością nie jest najlepiej ale prezentowany już na starcie poziom bywa całkiem solidny. Później wielkich kokosów z tego nie ma, ba, historia kapeli często kończy się na wspomnianym debiucie, niemniej artystyczna satysfakcja gdzieś tam zawsze zostaje.
W ten przydługawy wstęp doskonale wpisuje się warszawska Archangelica, która już za rok będzie obchodzić swoje dziesięciolecie, a na swoim koncie ma ledwie dwie płytki demo [Archangelica (2007) i Where Are You Now? (2009)]. Jedyne, czego jej nie brakowało w tym czasie to roszad w składzie. Z kapeli założonej przez Dariusza Ojdanę został się dziś tylko jeden muzyk – gitarzysta Maciej Engel.
Czy faktycznie Archangelicę dopadnie syndrom wypragnionego i zarazem… ostatniego albumu? Daj Boże, żeby nie dopadł. Bo warszawski kwintet nagrał naprawdę interesujący – choć faktycznie niezbyt oryginalny – krążek. Profesjonalnie zagrany i nagrany (kłania się tu doskonale znane warszawskie studio Serakos).
Co gra Archangelica na Like A Drug? Gdyby tak ktoś na siłę chciał ich wrzucić do jednej muzycznej szuflady, mógłby to być progresywny metal. Tylko że ten kojarzy się zazwyczaj z techniczną ekwilibrystyką, a tu panowie – grając czasami ciężkawo i proponując cięte metalowe riffy – stawiają raczej na średnie tempa i klimat numerów. Ten podkreślają zręcznie używane instrumenty klawiszowe i gitarowe partie akustyczne. Próbkę tego mamy już w otwierającym całość instrumentalnym Into Unknown. Ładne, rozmarzone gitarowe solo i wokaliza Natalii Matuszek udanie wprowadzają w krążek. Tym bardziej, że następny na płycie kawałek tytułowy imponuje dla kontrastu ciężarem ale i zapamiętywalną melodią. Te melodie zresztą to kolejny plus Like A Drug. Mają muzycy do nich smykałkę i pokazuję ją w takich kompozycjach jak Confession, Night Passage, The Journey, czy When All Is Gone. W The Journey wielbicielom artrockowego patosu może przypaść do gustu wzniosła męska wokaliza podkreślona klawiszowym tłem i ciętymi progmetalowymi riffami. Z kolei w Let Me Stay With The Trees artyści potrafią pod jego koniec - dosłownie na chwilę - przywołać hardrockowego i lekko psychodelicznego ducha w delikatnie transowym sosie. Wraz z Cathedral „kopią do przodu” w klasycznym rockowym stylu. W zamykającym zestaw When All Is Gone warto zwrócić uwagę na gitarowe unisono w stylu klasyków z Wishbone Ash. Jedyne do czego można się przyczepić do wokal Krzyśka Sałapy. Śpiewa jak najbardziej melodyjnie, mam jednak wrażenie, że zbyt asekurancko i bezpiecznie. Przydałoby się więcej żaru i emocji. A tak ten dysonans między jego wokalem, a ekspresyjną niekiedy muzyką trochę razi, na przykład w tytułowym Like A Drug.