Mający swoją oficjalną premierę już w ten piątek album Pomeranian Wind to debiut duetu Rudź & Wolski, jednak panowie tworzący ów duet muzycznymi nowicjuszami absolutnie nie są. Szczególnie pierwszy z nich, Przemysław Rudź, znany jest z działalności na dwóch płaszczyznach: popularyzatora astronomii, mającego na koncie mnóstwo publikacji książkowych, oraz kompozytora i wykonawcy muzyki elektronicznej z równie bogatą dyskografią i współpracą z takimi osobowościami jak Józef Skrzek, czy Władysław Komendarek. Drugi z artystów, gitarzysta i kompozytor Artur Wolski doskonale znany jest z nieistniejącej już formacji Obrasqi, dziś zaś tworzy niezwykle intrygującą i piękną muzykę z projektem Oudeziel.
Z jaką muzyką obcujemy zatem słuchając zapisanych na dysku, w niespełna trzech kwadransach, pięciu kompozycji? Zabrzmi to oczywiście niezwykle banalnie, jednak panom faktycznie udało się doprowadzić do pewnej symbiozy ich muzycznego DNA. Do płynnego przenikania się i uzupełniania el-muzyki z gitarowymi, bardziej rockowymi brzmieniami. A ponieważ każdy z nich w swojej wcześniejszej twórczości, bardziej lub mniej, lubił dotykać progresywnej formy, owa „progresywność” wydaje się być tu swoistym mianownikiem, klejem spajającym ich dwa muzyczne światy.
Efektem tego jest muzyka bardzo przemyślana, ciekawie zaaranżowana, niewolna od wielowątkowości, pełna ilustracyjności i przestrzeni, głównie niespieszna i klimatyczna, ubrana do tego w bardzo ładne, melodyczne tematy. Tyle tytułem sporego uogólnienia, bo tak naprawdę to rzecz dość różnorodna, w której każdy z utworów ma swoje „inności”.
Otwierający całość tytułowy Pomeranian Wind, rozpoczęty „szumem wiatru” i leniwą figurą gitary, z czasem nabiera takiej transowej intensywności, w której rytmika wprowadza nas nieco w klimaty world music. Ponadto, na ciepłych i głębokich tłach basowych, cały czas obcujemy z solowymi formami gitary i instrumentów klawiszowych. W drugiej części, mniej intensywnej rytmicznie, pojawia się ostrzejsza gitara, zaś syntezatory oferują brzmienia od tych monumentalnych po space’owe. A wszystko to w niespełna ośmiu minutach. Zupełnie inny jest Someone Behind – ciemny, wręcz złowieszczy – w którym mroczność kreują za pomocą swoich instrumentów obaj muzycy. Po absolutnie przeciwnej stronie wrażliwości staje Walk in The Clouds – delikatny, wręcz pogodny i chyba najbardziej przebojowy na płycie. Pojawiająca się w nim solowa gitara tworzy lekko Latimerowe klimaty. Zamykający płytę, a zarazem wypełniający praktycznie drugą jej część, 20-minutowy i stonowany Subliminal Transmission w pierwszej odsłonie jest silnie ambientowy. W drugiej pojawia się rytm, gitara Wolskiego z delikatnie bluesrockowym posmakiem, ale też i solowe formy syntezatorowe Rudzia.
Naprawdę dobrze się tego słucha, tym bardziej że dopieszczone brzmienie budzi szacunek. Polecam miłośnikom el-muzyki (między innymi tej z odniesieniami do "szkoły berlińskiej") zgrabnie skrzyżowanej z żywym, gitarowym i lekko progresywnym graniem.