Ćwiara minęłaTM AD 1988! Na początek cyklu – płyta, bez której przy omawianiu roku 1988 po prostu nie mogłoby się obyć.
Drugą połowę lat 70. i znakomitą część lat 80. George Harrison musiał zapisać po stronie minusów. Tworzył, nagrywał, ale… Właściwie od czasu albumu „Dark Horse” włącznie twórca monumentalnego, trzypłytowego „All Things Must Pass” – bez zbytniej przesady: najlepszego solowego albumu któregokolwiek z Beatlesów – obniżał loty (może z wyjątkiem „Somewhere In England”). I po rynkowej porażce płyty „Gone Troppo” właściwie wycofał się z aktywnej działalności twórczej. Za to pojawiał się na scenie. Między innymi u boku pewnego muzyka, również będącego w dość kryzysowym momencie kompozytorskim.
Po zarejestrowaniu kilku nagrań na album „Xanadu” Jeff Lynne postanowił zwinąć sztandar Elektrycznej Orkiestry Kameralnej, zdecydowany skupić się na pracy za konsoletą. Tyle że kontraktowo ciągle zalegał wytwórni trzy premierowe albumy. Bez specjalnego zaangażowania, z okrojonym do kwartetu składem ELO zarejestrował je – jak sam po latach otwarcie przyznawał – na odczepnego, bez serca. Co prawda „Time” był albumem co najmniej bardzo dobrym, ale już „Secret Messages” budził mocno mieszane uczucia, a nagrany w trio „Balance Of Power” zasługiwał niestety na miano najgorszej płyty zespołu. Potem Lynne przez rok leniuchował. A potem…
Zaczął od współpracy z muzykiem, który u boku Orkiestry wystąpił na jednym z ostatnich jej koncertów, charytatywnym występie w marcu 1986 roku. Niejakim George’em Harrisonem. Efekt tej współpracy słuchacze usłyszeli w roku 1987 na bardzo dobrej płycie „Cloud Nine”. Płyta ta przyniosła szereg przebojowych singli (w tym niezwykle popularny cover „Got My Mind Set On You” Rudy’ego Clarka). Na kolejnym singlu miała znaleźć się piosenka „This Is Love”. Tyle że brakowało nagrania na stronę B. Podczas dyskusji, co na tej stronie B zamieścić, Lynne rzucił luźny pomysł, by gościnnie zaprosić do nagrania wciąż nieistniejącego utworu innego przeżywającego właśnie renesans popularności muzyka, z którym miał wkrótce wejść do studia – Roya Orbisona. Big O od razu się zgodził; praca nad utworem ruszyła w Malibu, w domowym studio niejakiego Boba Dylana. Gospodarz w pewnym momencie chwycił gitarę i dołączył do muzykującej trójki. Po pewnym czasie pojawił się jeszcze jeden znajomy Harrisona – Tom Petty (George wpadł z wizytą do Toma i zostawił u niego gitarę; udał się po gitarę, wrócił do studia z nią i z Tomem). Cała piątka (a właściwie szóstka – wspomagał ich perkusista Jim Keltner) spontanicznie, na luzie stworzyła i zarejestrowała utwór, zatytułowany „Handle With Care” (który to tytuł przepisali ze stojącego w studiu kartonowego pudła). Po czym panowie się rozeszli. I w tym momencie odezwali się szefowie wytwórni Warner Bros. Stwierdzili, że piosenka nie nadaje się na stronę B singla – bo po prostu jest na to za dobra (jak się okazuje, w wytwórniach też czasem pracują ludzie inteligentni). Piątce panów tak dobrze się razem pracowało, że wiosną 1988 w ciągu dziesięciu dni nagrali razem cały album, ukrywając się pod pseudonimami – występowali jako fikcyjni bracia Wilbury. Tak też nazwali swój zespół – Traveling Wilburys.
W ten sposób, spontanicznie, nieco przypadkowo, ukonstytuowała się jedna z największych supergrup w historii. W przeciwieństwie do wielu podobnych sobie – muzycy ją tworzący nie byli wybitnymi instrumentalistami, całość nie była wyładowana szalonymi popisami solowymi. Traveling Wilburys był zespołem wybitnych songwriterów (zacznijmy od tego: w jednym zespole występowali ramię w ramię na równych prawach Bob Dylan, Jeff Lynne i George Harrison…). Do tego produkcją zajął się – przy współpracy Harrisona - wtedy już uznany mistrz konsolety, Jeff Lynne. Wydana w październiku 1988 płyta zatytułowana po prostu „Traveling Wilburys Volume 1” była dużym sukcesem komercyjnym i – przede wszystkim – dużym sukcesem artystycznym.
Płyta przyniosła muzykę programowo nienowoczesną, tradycyjną wręcz: klasyczne, rockowe granie, z żywymi, tradycyjnymi bębnami miast – tak typowego dla wielu produkcji lat 80. – charakterystycznego huku elektronicznych tykw Simmonsa. Udział syntezatorów ograniczono do minimum. Królowały żywe, ciepło, naturalnie brzmiące, często akustyczne gitary i harmonie wokalne, uzupełniane od czasu do czasu saksofonem.
Choć wszystkie utwory podpisali Wilburys jako kolektyw – każdy utwór zasadzał się na pomyśle jednego z muzyków, rozwijanym wspólnie. Tom Petty przyniósł opartą na rytmie reggae, żartobliwą piosenkę „Last Night” i podobnie lekką w nastroju „Margaritę”. Jeff Lynne dostarczył hołd dla klasycznego rock’n’rolla – „Rattled” – i ciepłą, poruszającą piosenkę w całości zaśpiewaną przez Big O (pięknie zapowiadającą klimat bardzo dobrej płyty „Mystery Girl” – „Not Alone Any More”. Dziełami Dylana była: podbita zimnym brzmieniem syntezatora, właściwie jedyna nowocześnie brzmiąca na całej płycie ballada „Congratulations” – z boleśnie ironicznym tekstem (Congratulations for breaking my heart/Congratulations for tearing it all apart). Bardziej tradycyjnie brzmiały „Tweeter And The Monkey Man” – z tekstem nieco kojarzącym się z typowo dylanowskimi strumieniami świadomości – i żartobliwy „Dirty World”. Do tego Harrisonowskie „Handle With Care” (na singlu utknęło – niezasłużenie – w piątej dziesiątce zestawień) – rzecz urody wyjątkowej: oparta na zgrabnym riffie, z Harrisonowską zwrotką, ciepłym, chwytliwym, magicznym bridge’em Orbisona i refrenem – za pierwszym razem w wykonaniu Boba i Toma, za drugim Jeffa i Big O, do tego promowana bardzo fajnym teledyskiem. George dostarczył jeszcze dwie porywające kompozycje – finałową „End Of The Line” i „Heading For The Light”. Całość tchnęła atmosferą radosnego, przyjacielskiego muzykowania w gronie dobrych znajomych: nie było tu ani śladu kalkulacji, muzyka kwintetu emanowała radością grania, swobodą i luzem.
W przeciwieństwie do singla „Handle With Care” – płytę przyjęto bardzo ciepło: skończyło się prawie rokiem na listach najlepiej sprzedawanych płyt i potrójną platyną w Stanach – dla Dylana, Lynne’a i Orbisona był to największy sukces komercyjny od lat. Panowie postanowili kontynuować współpracę, mówiło się o koncertach – i wtedy przyszedł cios. 6 grudnia 1988 zmarł na serce Roy Orbison. Początkowo Wilburys rozglądali się za następcą – mówiono o Delu Shannonie, prasa też wymieniała różnych kandydatów (najpoważniej brzmiała kandydatura Marka Knopflera), jednak ostatecznie panowie doszli do wniosku, że Roy był jedyny i niepodrabialny. I drugi i ostatni album kolektywu – „Volume 3”, już nie tak znakomity, ale również udany – nagrali tylko w czwórkę.
Przez długie lata zdobycie wersji CD tego albumu (winylowej zresztą też) graniczyło z cudem; ostatecznie w roku 2007 ukazała się efektowna, zbiorcza reedycja obu albumów, przynosząca parę niepublikowanych nagrań, płytę DVD z filmem dokumentalnym o powstawaniu albumu i grubą książeczką. I dobrze, że tak się stało – bo to jest jedna z najlepszych płyt lat 80. Stworzona – zdaniem niektórych – przez jedyną rockową supergrupę, która na takie miano naprawdę zasłużyła.