Proszę państwa, Ihsahn żyje i ma się dobrze. 2012 rok przyniósł nam czwarty album z jego solowej twórczości, Eremitę. Nie bez powodu wybrałem kończący się rok jako czas do recenzowania tegoż albumu bo z wielu względów ta płyta jest jak koniec roku – skłania do refleksji i podsumowań, jest jednocześnie ciężka i lekka.
Pierwsze co wyraźnie wpada w ucho przy słuchaniu płyty to saksofon. Do tej pory instrument ten pojawiał się okazyjnie na nagraniach Ihsahna dodając kolorytu muzycznego i udowadniając, że artysta który do niedawna grał muzykę blackmetalową może z powodzeniem tworzyć coś intrygującego i ambitnego. Tutaj również tak jest jednak w dużo większej dawce, saksofon możemy usłyszeć prawie w każdym nagraniu i nie są to krótkie akcenty a długie partie ciągnące się przez kilka części utworu, poszarpane, niespokojne, sprawiające wrażenie wyrwanych z kontekstu i chaotycznych.
Warto w tym momencie powiedzieć co nieco o samej strukturze utworów. Mogę je podsumować krótko : szalona metal - progresja. Ci, którzy szukają regularnych zwrotek i refrenów żeby sobie pośpiewać wraz z ulubionym muzykiem podczas samochodowego korku zawiodą się srodze. Utwory są bardzo zróżnicowane, zarówno pod względem wokalnym, gdzie Ihsahn pokazuje swój kunszt i talent aranżera - wirtuoza, jak i pod względem instrumentalnym. Mamy tu do czynienia z utworami o wyraźnej proweniencji blackmetalowej jednak przez lwią część utworów to sam artysta bawi się konwencjami muzycznymi, zmieniając i mieszając je według własnego uznania. Co niektórzy powiedzą, że to niedobrze dla płyty bo jest przez to zbyt urozmaicona mimo, że Ihsahn nawiązując przy tworzeniu jej współpracę z muzykami grającymi eksperymentalny jazz podniósł dotychczasową poprzeczkę ustawioną przez poprzednie dokonania solowe. Moim zdaniem jazzowe wpływy na nagraniach sprawiają, że płyta w przeciwieństwie do poprzednich dokonań Ihsahna jest dużo bardziej posępna a specyficznie zbudowane kompozycje budują duszną atmosferę płyty. Brakuje tu również jednoznacznie chwytliwych utworów, które najczęściej czynią płytę ciekawą i sprawiają, że wracamy do niej po jakimś czasie. Próżno szukać na płycie swoistych asów w rękawie z poprzednich płyt takich, jak patetyczne „Frozen Lakes on Mars” z płyty After, nastrojowych „Unhealer” czy „Elevator” z płyty AngL i charyzmatycznego „Called by the Fire” z płyty Adversary. Eremita jest po prostu inny, broni się swoją przemyślaną, dojrzałą kompozycją . Zgodnie jednak ze starym przysłowiem, trzeba oddać cesarzowi co cesarskie. Na płycie warte uwagi są utwory takie, jak „Arrival”, „The Paranoid”, „The Eagle and the Snake” oraz „Departure”.
Przy tworzeniu swojej najnowszej płyty Ihsahn zaprosił do współpracy wielu znanych twórców muzycznych poczynając na charakterystycznym Devinie Townsendzie a skończywszy na utalentowanym gitarzyście Jeffie Loomisie. Na płycie również wokalnie udziela się żona Ihsahna, Ihriel. Dzięki powyższym zabiegom płyta może być dla słuchacza gratką samą w sobie jeśli chodzi o linie wokalne i różne eksperymenty z tym związane.
Czas na podsumowanie i oceny. Czwarte dzieło Ihsahna, Eremita jest machiną ciężką, monumentalną , na pozór chaotyczną. Tytuł płyty zdaje się wręcz idealnie pasować do treści - czwarty album jest swoistym muzycznym „pustelnikiem”, odrzucającym utarte muzyczne konwencje i schematy. Na tle innych płyt z 2012 roku wypada bardzo atrakcyjnie i w pełni pokazuje wirtuozerię naszego metalowego wizjonera z Norwegii, jakim bez wątpienia jest Ihsahn. Dla słuchaczy którym obca jest dotychczasowa solowa twórczość Ihsahna, Eremita może jednak okazać się niezbyt trafnym albumem na rozpoczęcie przygody z tego rodzaju muzyką gdyż w porównaniu do poprzednich albumów prezentuje muzykę trudną w odbiorze i wymagającą.