“Voices in The Sky” – Historia The Moody Blues płytami pisana.
Ponieważ panowie byli sobą zmęczeni, a nie ze sobą pokłóceni, istniała poważna szansa, że jeszcze się zejdą. I tak też się stało. Już na początku 1977 roku było wiadomo, że będzie nowa płyta The Moody Blues, a ukazała się ona w czerwcu roku następnego i nosiła tytuł „Octave”. „Octave” – czyli oktawa, czyli w domyśle coś ósmego. Po „Seventh Sojourn” – „Octave”(*). Miało to sugerować ciągłość stylistyczną (chyba) i że The Moodies, mimo upływu lat wcale się nie zmienili. A to nie była prawda. Wszystko się zmieniło – świat wokół, muzyka, sami The Moody Blues też. Najbardziej chyba Pinder. W ciągu tych kilku lat przerwy ułożył sobie życie rodzinne i ani myślał znowu wkładać głowę w kierat, jakim była praca w zespole rockowym The Moody Blues. Studio – tak, koncerty już nie. Niezbyt podobało się to reszcie zespołu, która próbowała nakłonić Pindera do zmiany zdania. Udało im się to tak „skutecznie”, że klawiszowiec ledwie dotrwał do końca sesji i potem definitywnie opuścił grupę. I zostało ich czterech. Hayward wspomina, że wtedy mu się wydawało, że Mike przy okazji swojego odejścia, chce też zniszczyć zespół i że dąży do tego, żeby ten album w ogóle nie powstał. Po prostu sabotuje pracę reszty grupy. Ale ja myślę, że po prostu był sfrustrowany, bo koledzy go nie chcą zrozumieć i w jakiś sposób, może mimochodem, nieświadomie się na nich odgrywał. Do tego kolejnym potłuczonym przez życie był ich „nadworny” producent, Tony Clarke, którego w tym czasie żona w trąbę puściła. Mimo tych trudności album jednak powstał. Ale muzyka już w dość znacznym stopniu odbiegała od tego, co mogliśmy usłyszeć na wcześniejszych płytach. Od „Octave” The Moody Blues zaczynają grać pop-rocka. Fakt, że niekiedy bardzo efektownego, fakt, że udaje im się czasem przywołać trochę dawnej magii, ale to już jednak pop-rock. Niby nie ma się co czepiać, bo nie ma gorszych, czy lepszych gatunków muzycznych, ale jednak trochę żal. Poza tym już nigdy nie osiągnęli poziomu z lat 1967-72.
Tak jak wspomniałem – czasy się zmieniły, a muzyka chyba jeszcze bardziej. W 1972 roku, kiedy wydawali „Seventh Sojourn” prog-rock rządził, ale w międzyczasie pojawił się glam, potem pojawiło się disco, punk, a królowa brytyjska obudziła się na okładce singla Sex Pistols. W zasadzie cała prog-rockowa czołówka przestawiła się na przystępniejsze granie, albo przestała istnieć. To dlaczego The Moodies mieli się wyłamać, jako ci „ostatni – sprawiedliwi”? Ale konsekwencją tego było to, że „Octave” jest takie rozdarte między starym a nowym, co nie mogło nie mieć wpływu na jakość dzieła, które wywołuje uczucia ambiwalentne, bo jest takim od ściany do ściany. Z jedne strony perełki typu „Day We’ll Meet Again”, albo „Driftwood”, a z drugiej disco-koszmarek "Steppin' in a Slide Zone", czy też zupełnie nieudane „Top Rank Suite”. A między tym wszystkim kilka średniaków – „I’ll Be Level with You”, „Survival” (trochę ELO zalatuje…), albo dużo lepiej niż średniaków – „Under Moonshine”, „Had to Fall in Love”, albo „One Step Into Light”, gdzie Pinder broni honoru „starego” The Moody Blues – „Jedyną rzeczą jaką mogę zrobić, to zagrać ci na mellotronie” – śpiewa. I to jest jego pożegnanie. Z zespołem, z publicznością. A fani musieli pożegnać się z The Moody Blues, które wcześniej znali.
Na szczęście z The Moodies nigdy nie było tak źle, żeby było całkiem źle. Poza tym, że „Octave” jest nierówne, że nie licząc „The Magnificent Moodies” była to, jak do tamtej pory, najgorsza ich płyta, jednak nie można powiedzieć, że całkiem nieudana. Oprócz wcześniej wymienionych „Top Rank Suite” i „Steppin…”, reszta płyty jest już zupełnie dobra, a do tego jest tu „Day We’ll Meet Again”, czyli jeden z moich ukochanych numerów The Moodies.
The day we’ll meet again
I’ll be waiting there
I’ll be waiting there for you
Cos the years have been so lonely
Like a dog without a home
It’s dangerous when you find out
You’ve been drinking on your own
(Justin Hayward)
Był taki czas w moim życiu, że mogłem się pod tymi słowami podpisać obiema rękami. Do tego ta solówka gitarowa w finale – po prostu cud, miód i orzeszki. Naprawdę śliczne.
Na pewno „Octave” po takich „kilerach” „Seventh Sojourn”, „Days of…”, „Every Good Boy…” mogła być rozczarowaniem, ale w ogólnym rozrachunku, a także z perspektywy czasu wydaje się płytą zupełnie udaną i każdy fan kilka magicznych momentów sobie na niej wynajdzie.
(*) - drobna zmyłka, bo przecież "Octave" było nie ósmym, a dziewiątym albumem grupy. Widocznie do "The Magnificient Moodies" nie chcieli się przyznawać.