Uwaga! Tekst zawiera „słowa” i opisy czynności seksualnych. Dalej czytacie na własną odpowiedzialność. Uprzedzam. Żeby potem nie było, że ktoś się zgorszy – pamiętajcie, Rzymianie w takich wypadkach mówili – „chcącemu nie dzieje się krzywda”.
Dokształt koncertowy – nieregularnik wakacyjny.
Odcinek piętnasty.
Nie było jeszcze na Artrocku pornola. No to będzie. Ale nie jest to produkcja typu „Napalone nastolatki 21”, lub „Wesołe bzykanko 15”, ani nic podobnego, co możemy znaleźć na nieco wyższej półce każdego kiosku z gazetami. „Bitchcraft” to jednak raczej koncert rockowy przede wszystkim. Do tego całkiem dobry.
Kilkanaście lat temu kilka dziewczyn i jeden facet założyli kapelę rockową produkującą porządny, rockowy hałas z okolic punka, metalu i nowej fali, z industrialnymi dodatkami, czyli coś, co wtedy dość często występowało. Skład głównie babski, ale tak ostro wymiatający – to już było raczej wyjątkowe, a show, które to towarzystwo robiło był jeszcze bardziej wyjątkowy. Wyobraźcie sobie rockowy koncert w wersji hard-porno. Dokładnie, bez żadnego nawiasu, dosłownie. Seks na scenie wśród poważnych zespołów rockowych zdarza się absolutnie epizodycznie, nie mówię o goliźnie, czy jakimś udawaniu, mówię o „normalnym” seksie – Ala Jorgensena w czasie występu oralnie „obsłużyła” jego dziewczyna, w podobny sposób Inger Lorre z The Nymphs zaspokoiła gitarzystę zespołu, oczywiście też w trakcie koncertu, a świętej pamięci Seth Puthnam z Anal Cunt okazjonalnie walił konia na scenie (znowu Naczelny będzie się czepiał o kolokwializmy, ale przecież określenia „onanizm”, czy „masturbacja” do grund-core’a absolutnie nie pasują), jeszcze można ewentualnie doliczyć do tego streap-teasy Iggy Popa, czy Jello Biafry, albo muzyków Red Hot Chilli Pepers występujących w jednej skarpetce (jakby ktoś nie wiedział – nie była ona założona na nogę). Natomiast nigdy takie „eventy” nie były świadomą strategią, imagem zespołu. Tutaj tego zupełnie nieudawanego seksu jest dosyć sporo, głównie w damsko-damskim wykonaniu, ale nie tylko: oral, anal, gadżety, sado-maso, lalki. Akurat lalka jest tylko jedna – jako personifikacja Cindy Crawford, z którą przy pomocy sztucznego penisa wokalistka zabawia się pod czas utworu zatytułowanego odpowiednio „Cindy”. Czasami do zabawy włącza się też i publiczność, na przykład widz w czapeczce zakończonej dużym czarnym penisem w stanie pełnej gotowości (dlatego potem zwany Dickhead) odpowiednio „pomaga” nim gitarzystce podczas solówki. Tak, dokładnie w ten sposób, jak myślicie. Ale najczęściej dziewczyny na scenie zajmują się same sobą, na przykład gitarzystka i perkusistka przy pomocy pałeczek perkusyjnych. Ale najaktywniejsza jest wokalistka, przez jej ręce (i język) „przechodzi” większość pozostałych panien z zespołu. W całej tej pozamuzycznej zabawie nie uczestniczą tylko gitarzysta, The Beast i basistka The Bitch. Jeżeli napiszę, że panie są mocno roznegliżowane, to pewnie nikogo to nie zdziwi (preferowane skora i łańcuchy – no bo przecież metal). Oprócz tego stałym punktem każdego koncertu jest tzw. Nagroda Złotego Kondona – w publiczność rzucana jest prezerwatywa i kto ja złapie, może uprawiać seks z zespołem (na zapleczu).
Skąd się taki Rockbitch wziął – muzycznie, to jak już wspomniałem z głównie z punka i metalu, a ideologicznie – z feminizmu i pogaństwa. Troszkę dziwne połączenie, ale wyjaśnienia członkiń zespołu na ten temat brzmią dosyć przekonująco. Połączenie wojującego feminizmu, „damskich”, pogańskich kultów, o orgiastycznych elementach, właśnie dało taka „mieszankę wybuchową” podczas koncertów. Sami (same?) o sobie mówią tak – „Rockbitch – poganki, lesbijki, dziwki, które mieszkają w starym klasztorze we Francji i grają „Bitchrock”, rewolucyjną i ekstremalną odmianę rockowego teatru”.
Epatowanie na koncertach ostrym seksem błyskawicznie ściągnęło na grupę zarzuty promowania w ten mało skomplikowany sposób kiepskiej muzyki. Że jest to łatwy sposób na zdobycie popularności. Nic bardziej błędnego – to była bardzo solidna kapela rockowa, złożona z naprawdę dobrych muzyków. Jeżeli w czasie oglądania hormony nie przesłonią nam myślenia, to powinniśmy zauważyć, że sekcja gra znakomicie, a The Bitch jest wyśmienitą basistką, the Beast świetnie wymiata na wiośle, Julie ma świetny glos, a chórki zaśpiewane są równiuteńko. To co grają, muzycznie też jest co najmniej dobre – „Kalima”, „Up And Down”, Cindy”, „Kill” – fajne rockowe czady, bez żadnych zastrzeżeń. Fakt, że akurat w takim małym klubie, z taką sobie akustyką, wypadło to może nie aż tak rewelacyjnie, ale już widziałem teoretycznie lepsze zespoły, które w takich warunkach wypadały gorzej. Wiem też, jak sobie to towarzystwo radziło w studiu, bo znam ich jedyny album „Motor Driven Bimbo”, całkiem dobra, fajna rockowa płyta, która, jak pamiętam, zebrała sporo ciepłych recenzji.
Można się zastanowić, czy gdyby nie tego typu sława, idąca za zespołem, samą tylko muzyką zdobyłby sobie dosyć sporą popularność? W sumie „Motor Driven Bimbo” aż tak dobre nie było, żeby być ewidentnym kandydatem na bestsellera. Chociaż może? Zespół na koncertach wypadał na tyle dobrze, że nawet bez tego ekscentrycznego show, mógłby stać się sporą atrakcją koncertową. A z drugiej strony, czy właśnie takie porno-koncerty nie zawęziły grupy ich potencjalnych odbiorców. Nie wszędzie mogły występować, koncerty bywały odwoływane, publiczność mogła być tylko pełnoletnia, czasami była tylko przypadkowa, ciekawska, szukająca sensacji. Trudno powiedzieć, jak byłoby lepiej. Ich pomysł, ich realizacja i konsekwencje też oni ponieśli. Nie wiadomo, czy skórka za wyprawkę się opłaciła. Ale podziwiam to towarzystwo za odwagę i bezkompromisowość. Mimo wszystko jest to przemyślana, chociaż ryzykowna, sceniczna kreacja. Trudno to odbierać jako typową pornografię – to jest zbyt dosłowne, zbyt przerysowane i zbyt… feministyczne, żeby do końca być pornografią.
Rockbitch było ciekawym zjawiskiem na rockowej scenie, pewnego rodzaju ekstremum. A godne jest to przypomnienia dlatego, że oprócz „tego” był to też całkiem dobry, rockowy zespół.
„Bitchcraft” to nie tylko sam koncert, to też wywiady z zespołem, krótki reportaż z Francji, gdzie grupa miała wtedy swoja „bazę wypadową”, ale sekwencje muzyczne stanowią około ¾ zawartości filmu. Sam koncert nagrano w Zaandam, w 1997 roku. Te same nagrania trafiły na koncertowe CD „Live in Amsterdam” (czyli jakby lokalizacja się nieco nie zgadza…)
I tym „optymistycznym” akcentem kończy się letni dokształt koncertowy. Dobrze mi się wydawało, że na około trzydzieści koncertów, uda mi się napisać najwyżej o połowie. Pozostało jeszcze sporo płyt, o których chciałbym coś skrobnąć, a czasu nie stało. Szczególnie o kilku DVD, których niestety nie można wrzucić do discmana i przesłuchać w drodze do pracy. Kilka recenzji mam rozgrzebanych, to pewnie one też trafią na łamy Artrocka, tyle, że w terminie późniejszym, już zupełnie bez okazji i bez ram jakiegokolwiek cyklu. Dobry był to pomysł, żeby nie pisać o koncertach prog-rockowych i hard’n’heavy. Nie tylko nimi żyje człowiek. Biorąc pod uwagę, że akurat taka muzyka jest jakby „firmowa” dla naszego portalu, pewnie prędzej czy później i na nie przyjdzie czas. A dzięki takim a nie innym założeniom programowym dokształtu, przypomniałem sobie wiele fajnych płyt, które mam na półce, a ostatnio nie cierpią na nadmiar mojego zainteresowania, i przypomniałem sobie o kilku fajnych koncertach, których na półce nie mam, a powinny tam być.
W każdym razie – dokształt uważam za zakończony, kolokwium zaliczeniowego nie będzie, wpis do indeksu na podstawie obecności.