Któż by pomyślał, że katastrofalnie niski poziom zeszłorocznej, studyjnej płyty Yes sprawi, że będę z ciekawością wyczekiwał nowego, solowego wydawnictwa Trevora Rabina. Tak, tak... nie dziwcie się. Mówimy o tym samym Trevorze Rabinie, który do niedawna zdawał się być najbardziej kontrowersyjną postacią, która przewinęła się przez skład zespołu (został tego nie najchlubniejszego tytułu pozbawiony przez Beniota Davida). Dla jednych zbawiciel, dla innych grabarz; ci pierwsi oddają mu, że uratował Yes od zapomnienia, inni z kolei, że wraz z wprowadzeniem kapeli na pop-rockowe wody grupa Andersona i spółki zatraciła siebie, a muzyka Yes – swojego symfonicznego ducha. Niemniej blisko 12-letni bilans działalności tego południowoafrykańskiego gitarzysty pozostaje nierozstrzygnięty. W tym przypadku trudno ocenić go na zasadzie ‘czarne’ lub ‘białe’. Ostateczna ocena oscyluje w różnych odcieniach szarości, a zapewne każdy z fanów zespołu będzie miał swoje własne zdanie na ten temat.
Niemniej kiedy w 1994 roku panu Rabinowi Yes się znudziło i postanowił odejść z zespołu, wymyślił wówczas sobie, że zostanie kompozytorem filmowym. Wszystko fajnie tylko, że nikt za bardzo nie był skory do sięgnięcia po usługi tego - kojarzonego bardziej z niewyszukanym pop-rockiem, aniżeli z mającą służyć jako tło do obrazu muzyką - gitarzysty. Szczęście usmiechnęło się do niego, kiedy przypadkiem jadł obiad w restauracji należącej do ówczesnego gwiazdora kina akcji – Stevena Seagala. Ten rozpoznał Rabina pałaszującego burgera w jego knajpie i poprosił o lekcje nauki na gitarze. Chodziło konkretnie o utwór „Red House” Jimiego Hendrixa, nad którym Seagal od tygodni się biedził i nie był w stanie go opanować, gdyż najwidoczniej nie był zbyt zdolnym samoukiem. Cierpiący na brak zajęcia Rabin się zgodził, a po ukończeniu nauczania, gdy Seagal spytał jak się mu może się odwdzięczyć ten mu odparł, że gdyby wiedział czy ktoś szuka muzyka do napisania ścieżki dźwiękowej do jakiegoś filmu, to żeby dać cynk. Seagal na to rzucił „to może napiszesz muzykę do mojego filmu?”. Dzięki takiemu oto zbiegowi okoliczności nazwisko Rabina wyświetliło się po raz pierwszy na dużym ekranie pod zdaniem „music composed by” przy okazji obrazu „The Glimmer Man” z 1996 roku. Jak nawet na film akcji był to produkt mniej niż przeciętny, ale były gitarzysta Yes się na nim wypromował. Potem już poszło z grubej rury; Trevor stał się bardzo wziętym kompozytorem muzyki filmowej tworząc muzykę do takich hitów jak m.in. „Con Air” (w Polsce wyświetlany jako „Lot Skazańców”), „Armageddon”, „Wróg Publiczny”, „Szósty Dzień”, „Bad Boys 2” czy „Skarb Narodów”. Jakby nie patrzeć, wszystkie wymienione wyżej tytuły to kasowe hollywoodzkie produkcje, dzięki którym Rabin ugruntował sobie pozycję zacnego (choć nie za specjalnie wybitnego) twórcy ścieżek dźwiękowych na duży ekran.
Poza wytężoną pracą na planie filmowym w tzw. międzyczasie były gitarzysta Yes poświęcał też czas na gromadzenie także innych pomysłów, nie nadających się specjalnie do tworzonej wówczas na zamówienie muzyki i co ciekawsze z nich wrzucał do szuflady z naklejką „tylko dla mnie”. Pewnego dnia postanowił tę szufladkę w końcu otworzyć i zająć się nagromadzonymi tam strzępkami muzycznymi, popracować nad nimi i nadać im kształt pełnych utworów. Nie śpiesząc się z tym specjalnie i nie narzucając sobie zbyt zabójczego tempa (nagrywanie płyty rozciągnęło się do blisko 5-ciu lat) Rabin ostatecznie prace nad krążkiem ukończył, nadał mu tytuł „Jacaranda” i na początku zeszłego miesiąca owoc jego kilkuletniej pracy ujrzał światło dzienne.
Fanów Yes muszę z góry ostrzec. O przyjemnych, zgrabnych pioseneczkach rodem z „90125” czy „Big Generator” możecie zapomnieć. Zamiast tego otrzymaliśmy płytę (niemal) w całości instrumentalną będąca połączeniem zwiewnego fusion z (w niektórych momentach) ostrzejszymi inklinacjami. Zresztą brzmienie „Jacarandy” nie może zaskakiwać kogoś kto zna fascynację Rabina twórczością i stylem gitarowym legendarnego Johna McLaughlina. Tutaj wreszcie gitarzysta dał upust swoim zapędom i stworzył płytę zdecydowanie bliższą dokonaniom chociażby Allana Holdswortha, aniżeli macierzystej grupy Rabina. Słychać to chciażby w takich „Market Street” czy „Anerley Road”, gdzie nawet jeśli brzmienie gitary wciąż może się kojarzyć z płytami Yes, o tyle sama konstrukcja utworów jest już zdecydowania bardziej pokrewna jazz-rockowej stylistyce. Pokomplikowane rytmy, szybkie i częste zmiany tempa, liczne popisy nienagannej techniki Rabina...
Przydarzyło się Rabinowi na płycie jednak kilka wyjątków. Zdecydowanie najbardziej zapadający w pamięć „Rescue” oparty jest na pięknym, podniosłym śpiewie Liz Constintine z fajnym symfonicznym tłem (pomimo nie najszczęśliwiej wykorzystanym motywem gitarowym we wstępie i zakończeniu) i majestatycznie rozwijającą się dramaturgią. Całość może nie brzmieć zbyt oryginalnie dla kogoś kto zna chociażby wspólne dokonania Hansa Zimmera i Lisy Gerrard ze ścieżki dźwiękowej do słynnego „Gladiatora” Ridleya Scotta, ale jako odmieniec w zestawie „Jacarnady” zdecydowanie się wyróżnia i wydawać się może najjaśniejszym fragmentem wydawnictwa.
Moim osobistym faworytem jednak są połączone tematy „Killarney 1 & 2”. Przepiękna partia fortepianowa przywołująca na myśl muzykę autorstwa Michaela Nymana do przepięknego obrazu „Fortepian” Jane Campion (dla niżej podpisanego najlepszy soundtrack ever), dość szybko odegrana i przywołująca na myśl dzieła minimalistycznych mistrzów pokroju chociażby Terry'ego Rileya, dostarczająca jednak niezwykłego ładunku emocji.
Te dwa utwory to były urozmaicenia zawartości krążka. Dalej znów jest jazz-rockowo, chociaż taki „Me and My Boy” ma niemal hard-rockowy riff, brzmiący niczym „Captain Nemo” Michael Schenker Group, przechodzący potem w fajny fortepianowo-gitarowy dialog. Kolejne utowry już nie niosą ze sobą takich szaleństw; „Freethought” jest kompilacją luźnynych gitarowych solówek opartych na tle dość swobodnej, jazzowej partii klawiszy, a wieńczące całość „Zoo Lake” i „Gazania” swoją lekkością przynoszą ulgę, równoważącą ostrość i chaos co niektórych kompozycji.
Kiksy? Na dobrą sprawę są tutaj tylko dwa. „Through the Tunnel” jest dość przedziwnym zlepkiem ostrych gitarowych motywów, tworzących męczącą papkę-rąbankę zdającą się być pigułą bardziej ciężkostrawną niż popicie zielonego jabłka napojem gazowanym tuż przed snem. „The Branch Office” prezentuje podobną stylistykę, równie toporną i ciężką do przebrnięcia, na szczęście trwająca niewiele ponad dwie minuty.
Po pierwszym przesłuchaniu wydawać sie może, że niektóre kompozycje to przerost formy nad treścią. Jest sporo pokombinowanego, technicznego grania, które wydaje się wynagradzać braki kompozycyjne co niektórych utworów. Jednak z każdym kolejnym przesłuchaniem „Jacaranda” zdaje się trafiać do uszu słuchacza „mniej inwazyjnie” jak za pierwszym podejściem i całość zaczyna się podobać.
Podsumowując: rzecz zarówno dla fanów fusion jak i Yes. Ci pierwsi będą zachwyceni zarówno fajnymi jazz-rockowymi kompozycjami, a ci drudzy... Cóż, prawdziwe Yes na dobrą sprawę umarło i należy cieszyć się z takich – wydawać by się mogło – małych rzeczy jak „Jacaranda”....
PS. W jednym z ostatnich wywiadów Trevor Rabin zapewnił, że - pomimo opóźnień - plany zarejestrowania wspólnego albumu z Jonem Andersonem i Rickiem Wakemanem są wciąż aktualne, a jego nagranie planowane jest na ten rok. Tym samym potwierdził, że bliżej mu do byłych muzyków Yes (zażyła przyjaźń złwaszcza z Rickiem trwa od czasów trasy „Union”; zresztą legenda głosi, iż Rabin usilnie namawiał Chrisa Squire’a, aby podczas prac nad płytą „Talk” zastąpić Tony’ego Kaye’a właśnie Wakemanem), aniżeli obecnych („Chris i Steve dzwonią tylko wtedy, gdy czegoś potrzebują” – tak skwitował propozycję dołączenia do Yes przy tworzeniu „Fly From Here”). Pomyślelibyście, że Rabin będzie tą osobą bardziej myślącą o muzyce, a nie chęci zysku i zaprzedania się? A jednak! I to cieszy. Musimy się tylko uzbroić w cierpliwość i jeszcze chwilkę poczekać.