Formacja Prisma powstała w 2002 roku w Szwajcarii. Tworzący ją kwartet długo pracował nad brzmieniem, które umożliwi mu rozwinięcie skrzydeł. Złośliwi powiedzą, że wydana w 2006 roku płyta zatytułowana Collusion jest dowodem na to, że wspomniane nakłady sił i środków okazały się niewystarczające na wylecenie z gniazda. W sposób zamierzony czy nie, dokonania Prismy rodzą błyskawiczne skojarzenia z brzmieniem formacji Tool, a do Szwajcarów przylgnęła łatka kolejnego muzycznego klona Maynarda i spółki. Wodą na młyn dla sceptyków daleko posuniętych zapożyczeń był zapewne gościnny występ Michaela – wokalisty Prismy – na płycie Idmen, naszej rodzimej, nieco zakurzonej perełki – Indukti. Ciekawa barwa głosu, specyficzne akcentowanie i intrygujący tekstowy pomysł pozwoliły stworzyć niezwykle atrakcyjną konstrukcję w postaci utworu Nemezis Voices, w którym również instrumentaliści pokazali się z jak najlepszej strony. Mimo udanej kooperacji Prisma nie zrobiła furory w Polsce, a na kolejne wydawnictwo, które mogłoby tę sytuację poprawić, przyszło nam czekać do roku 2012.
You Name It to drugi, długogrający krążek Szwajcarów. Doskonale pamiętając zawartość ich debiutanckiego materiału nie sposób nie zauważyć kilku znaczących zmian. Wystarczy zerknąć na okładkę Collusion, gdzie zobaczymy ukrytą w mroku postać z charakterystyczną maską w kształcie dzioba, noszoną przez szesnastowiecznych lekarzy w trakcie epidemii dżumy. Taka grafika budziła błyskawiczne skojarzenia z domniemaną zawartością płyty, która wręcz musiała być tajemnicza, przepełniona muzycznymi smaczkami i ciekawymi akcentami. Tak też było i czegoś podobnego spodziewałem się po You Name It. Tym razem Szwajcarzy uraczyli nas okładką z zielonkawą teksturą, w której trudno jest dopatrzeć się jakiejkolwiek symboliki.
Kolejną ciekawostką dotyczącą You Name It jest numeracja utworów, a dokładniej rzecz biorąc, pewna ich roszada. W świecie muzyki często dochodzi do sytuacji, w której mamy dwa wydania konkretnej płyty: standardowe i rozszerzone. Doskonałym przykładem tego typu manewrów jest japoński rynek, na którym bardzo często pojawiają się krążki z bonusowymi utworami, których nie uświadczymy w europejskich wersjach. Tu jest podobnie, z tą różnicą, że bonusowy utwór kryje się pod numerem piątym. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby podstawowa płyta zawierała utworów cztery, jednak tych doliczyć się można dziesięciu, a w zasadzie jedenastu.
Jak na tym tle wypada zawartość zielonego krążka? Bardzo dobrze! Patrząc na tę płytę w ujęciu całościowym odnosi się wrażenie, że w stosunku do poprzedniczki, brzmienie Prismy uległo nieznacznemu rozjaśnieniu. Wciąż dużo tu misternie tkanych konstrukcji muzycznych, zapętlonych wokali podrasowanych efektami, połamanych rytmów i wyrazistej sekcji rytmicznej z wysuniętym basem i mocnym akcentowaniem dźwięków, ale mimo wymienionych elementów w dokonania Szwajcarów wkradło się więcej melodii i przestrzeni. Pojawia się też zdecydowanie więcej ciszy, ale w tym konkretnym przypadku trudno uznać to za wadę. W dalszym ciągu przez twórczość Prismy przemawiają inspiracje tworzących ją elementów, ale zdaje się, że przy obecnej dostępności do muzyki oraz ilości muzyki samej w sobie jest to zjawisko nieuniknione. Co więcej, wszystko wskazuje na to, że Szwajcarzy dobrze czują się w tym co i jak tworzą, a brzmienie, choć budzi skojarzenia, to wygląda nie tylko na naturalny, ale i apetyczny wytwór.
Płyta nie stanowi zamkniętego konceptu, ale kolejne utwory nie odcinają się od siebie w wyraźny sposób, wręcz przeciwnie – przyjemnie się przenikają. Całość została oparta o zespół bardzo dobrze zgranych ze sobą elementów, przez co wybranie czy wyróżnienie poszczególnych pozycji nie jest zadaniem prostym. Mimo tego pojawiają się tam chwile, w których uszy zastrzygą odrobinę intensywniej. Jednym z takich momentów jest utwór The Loyal: wyjątkowo delikatna i muzycznie rozciągnięta kompozycja z zepchniętą na drugi plan linią melodyczną i do tej pory potężnym basem, za to z atrakcyjnie wysforowanym, czystym wokalem, który z czasem nabiera niesamowitej dramatyczności. Równie przyjemnie na tle całości odcina się 123 Part I, z urzekająco brzmiącym perkusyjnym intro oraz niepokojącym szmerem strun.
You Name It to krążek, które zawiera zwartą i dobrze opowiedzianą muzyczną historię. Trudno jest ją porównać do wielkich, filmowych, kasowych produkcji zza oceanu, ale z powodzeniem poradzi sobie na takim czy innym europejskim festiwalu filmowym zgarniając przy okazji kilka nagród i wyróżnień. Pozostając w kręgu porównań z zakresu działalności X muzy warto dodać, że po You Name It nie można spodziewać się innowacyjnego scenariusza, udziału aktorskich gwiazdeczek, spektakularnych wybuchów czy scen walki, można za to oczekiwać sprawdzonych metod, ciężkiej pracy i dużej dozy ambicji połączonej z pokorą. Jeśli ma się właśnie takie oczekiwania, to nie sposób zawieść się tym materiałem.