O tym, że For Emma, Forever Ago to projekt Justina Vernona, nagrany w 2007 roku po rozpadzie jego poprzedniego zespołu można sobie przeczytać w Wikipedii. A także o całej masie faktów z tym związanych, niekoniecznie zaś mających bezpośrednie konotacje muzyczne. Oczywiście, warto je jednak poznać, bo to na tyle ważne kwestie, iż miały one wpływ na taki a nie inny kształt debiutanckiego albumu. Jakkolwiek jednak by nie rozpatrywać różnych zakrętów życiowych artysty, wychodzi nam z tej muzyki obraz niesamowicie uzdolnionego człowieka, który całe szczęście potrafi swoje natchnienia przekuć w muzykę zdecydowanie nietuzinkową, ba, wręcz tajemną.
Moje pierwsze spotkanie z Bon Iver (cóż znaczy nazwa zespołu też możemy sobie wyklikać w sieci) to powrót z pracy gdzieś z południowej Polski. Album dostałem na pendrivie, załadowałem na nośnik i tak około Częstochowy muzyka pojawiła się w moim odtwarzaczu. Niesamowite, że pędząc sobie dziurawą trasą E75 w stronę Łodzi nagle zorientowałem się, że słucham go po raz kolejny i kolejny. Króciutka to płyta, ledwie dziewięć krótkich nagrań (najdłuższe ma 7 minut i to w sumie ewenement wśród trzy – czterominutowych kawałków), więc zdążyła się obrócić w odtwarzaczu kilka razy, zanim przebrnąłem przez cudne korki zafundowane ongiś kierowcom przez geniusz prezydenta Kropiwnickiego. A potem jak to bywa – wystarczyłaby jedna nawiedzona, progresywna suita w rodzaju The Flower Kings i witałbym rogatki Pyrlandii. Człowiek jednak może się zamęczyć popisami instrumentalistów, więc dźwięki inne od tych, do których nawykliśmy często jawią ożywczym strzałem w arterię. Swoistą kofeiną na kilometry nudnej monotonnej, acz szybkiej jazdy.
Takową energią sprokurowaną z dźwięków okazał się być For Emma, Forever ago. Nietuzinkowa, niby tak oczywista i czerpiąca z dokonań poprzedników muzyka. No i owszem, mająca inklinacje w przeszłych latach, choć zarazem to nadzwyczaj oryginalna płyta. Zaczyna się od najbardziej chyba europejskiego utworu Vernona. Flume, to taka jego wersja muzyki … Kings Of Convenience. Jakieś akustyczne akordy gitar, klawisze właściwie tak minimalne, że niezauważalne, no i ten niewymuszony śpiew… i od razu mamy wniosek nr 1: takich nagrań nie wstawia się na początek płyty. Owszem, można je w tenże sposób kończyć, tudzież upychać podobne perełki pomiędzy kawałkami napędzającymi tempo tego świata. Ale jako utwór nr 1 – takie zagranie to start ku muzyce na zaś. Nikt w radiu (zet , jakkolwiek zwał) tego nie zagra, nie ma mowy, nie ten lans… Albo utwór nr 2 - błyskawiczny, tętniący bitem autostrady Lump Sum, gdzie prędkość muzyki niezwykle perfekcyjnie koresponduje z stałym widokiem zza okna. Harmonie a’la 4AD na początek, potem akustyczna gitara, mnóstwo dźwięków z pozoru nikomu niepotrzebnych. Genialne nagranie. Co charakterystyczne – jest to album świadomie łączący gatunki z pozoru do się nieprzystające: bo gdzie tu można zestawiać folk rocka, indie, artrocka i nowe brzmienia? Taka mieszanina różnych muzycznych stylów winna ocierać się o blamaż, razić swoją pretensjonalnością. A jedyne, co uderza w słuchacza, to naturalność i swoboda. Jak w minisuicie (ha!, takowa też się na For Emma… znalazła) The Wolves, dwuaktówce, w której ów przykład mieszania gatunków objawić się powinien każdemu osłuchanemu wyznawcy muzyki. No i ten finał, najpiękniejsze nagranie, jakim jest utwór tytułowy: toż to takie Crosby Stills Nash & Young XXI wieku. Cudne harmonie wokalne, gitara akustyczna, solówka slide i rozkołysanie emocji i uczuć niedostępne zwykłym ludziom. Partia trąbki w finale pogłębia tylko nastrój zabójczo energetycznej kompozycji – jedziesz autem i noga sama opada na pedał gazu. Trzydzieści siedem minut najważniejszej muzyki 2008 roku.
Takie debiuty rozpalają nadzieję. Budzą w nas ochotę na szukanie dźwięków, które łakną naszego zafascynowania. Swoistego religijnego wręcz uniesienia, jakim obdarzamy kolejne poszczególne nuty i całe melodie. Oj, nieczęsto się to zdarza. Ale jak już się trafi, to… trudno się podnieść z kolan.